oddawałem żonie cały swój zarobek na toalety. Przyznam, że schlebiał mi widok żony, najładniej i najmodniej ubranej ze wszystkich jej koleżanek. Bardzo często na jej występ wychodziłem z za kulis i siadałem między publicznością w krzesłach. Słyszałem wtedy głosy sąsiadów, zachwyconych urodą i toaletami Mery. Nieraz mimowoli w czasie jej występu chciałem wstać i krzyknąć do publiczności: „Słuchajcie, ta piękna kobieta to moja żona, to żona Jana Gładysza“. Nigdy nie starałem się tej jej słabostki ujarzmić, nie przeczuwając, że ten drobiazg, zaważy na całem mojem życiu.
„Po dwu latach tułaczki zagranicą ona i ja uczuliśmy tęsknotę za krajem. Wróciliśmy bezpośrednio z Włoch do Warszawy, odrzucając doskonałe propozycje rozmaitych zagranicznych impresarjów. W Warszawie na dość skromnych warunkach zgodziliśmy się występować w „Tabarin“.
„W Warszawie żona z duszy i serca dziękowała mi za to, że zgodziłem się na powrót do kraju. Zaraz odszukała swoje przyjaciółki, spędzała całe godziny z niemi w cukierniach tak, iż doszło do tego, że widywaliśmy się tylko w czasie prób. Nieraz czyniłem jej gorzkie wyrzuty z tego powodu. Zamykała mi jednak usta zawsze jednem zapewnieniem: że tylko mnie kocha i zawsze jest mi wierna. Nadszedł wreszcie jeden dzień, który był szczytem mego szczęścia. Raz wieczorem po przedstawieniu żona oświadczyła mi, że czuje się matką i że za miesiąc lub dwa będzie musiała zaprzestać występów. Wiadomość ta tyle mi dała szczęścia, że płakałem jak dziecko, całując jej nogi i ręce. Od tego czasu ustawicznie prosiłem ją, by po przedstawieniu wracała ze mną do domu, — chciałem z nią dowoli nagadać się, snuć plany na przyszłość i ciągle mówić z nią o dziecku...
Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/152
Ta strona została przepisana.