Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/120

Ta strona została przepisana.

oznajmiał, iż się już dzień skończył. Zmrok coraz bardziej zapadał. Gdy Renzo spostrzegł, iż ci dwaj do gospody wrócili, przyspieszył kroku i powtarzając co chwila to jednemu, to drugiemu z idących obok niego towarzyszy, jakąś przestrogę lub radę, skierował się prosto ku domowi Łucji. Noc już była zupełna, kiedy tam przyszli.
Ów przeciąg czasu, który dzieli pierwszą myśl o jakiemś straszném i pełném niebezpieczeństw przedsięwzięciu od chwili jego wykonania, jest (jak-to powiedział pewien barbarzyńca, który wszakże nie musiał być pozbawiony rozsądku) snem, pełnym trwogi i przerażających marzeń. Łucję, od wielu już godzin dręczył sen taki, a nawet Agnieszka, mężna Agnieszka, pierwsza doradczyni całéj téj sprawy, była jakoś dziwnie zamyślona i prawie nie umiała się zdobyć na wyrazy, któreby mogły dodać odwagi i pocieszyć strapioną córkę. Lecz w chwili stanowczéj, w owéj chwili, gdy już trzeba przystąpić do dzieła, następuje zwykle silna gwałtowna zmiana. Miejsce dotychczasowéj odwagi i trwogi, które w duszy z sobą walczyły, zajmuje strach i odwaga, o wiele silniejsze; plan cały z nową jasnością i wyrazistością staje przed oczy, to, co w początku wydawało się najbardziéj groźne i najtrudniejsze do wykonania, teraz łatwém niemal się zdaje, a inne, pomniejsze przeszkody, na które dotychczas żadnej prawie nie zwracano uwagi, olbrzymieją które natomiast odrazu: myśli się mącą; nogi i ręce zdają się posłuszeństwa odmawiać, a serce bije gwałtownie i gotowe wyrzec się i odstąpić od wszystkich postanowień, od wszystkich najbardziéj uroczystych przyrzeczeń. Kiedy po cichu zapukano do drzwi, Łucyę taki przestrach ogarnął, iż czuła odrazu, że woli raczéj znieść wszystko, nawet samo rozłączenie z narzeczonym, niż iść teraz do plebanii, lecz kiedy Renzon stanął na progu i rzekł: — chodźmy, już czas — lecz kiedy spojrzała twarze obecnych i wyczytała w nich postanowienie niezłomne, zrozumiała, że to rzecz nieunikniona, nieodwołalna; wstała, drżąc jak listek, wsparła się na ramieniu matki i narzeczonego i wyszła wraz z niemi.
Wśród cieniów nocy wyszła cicho, ostrożnie, krokiem miarowym opuścili podwórko i skręcili zaraz na ścieżkę, która po-za domami okrążała wioskę. Droga najbliższą była-by niezawodnie ta, która wiodła przez jéj środek prosto do plebanii, lecz obrali tę dłuższą, aby niczyjéj uwagi nie ściągać. Tak więc, idąc to pomiędzy płotami, to przez sady i pola, znaleźli się wreszcie tuż pod samą plebanią. Tu towarzystwo się rozdzieliło. Narzeczeni pozostali w ukryciu za boczną ścianą domu. Agnieszka wysunęła się nieco naprzód, aby miéć oko na wszystko i aby złapać dogodną chwilę, w któréj mogłaby Perpetuę zawładnąć; Tonio ze swym mądrym braciszkiem,