Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/206

Ta strona została przepisana.

mogących dać pojęcie o ich dźwiękach. W tę stronę lud się zwrócił. Piekarz z czeladzią właśnie otoczył chłopaka, który, wróciwszy bez kosza, zmieszany i przestraszony opowiadał swą smutną przygodę, gdy nagle zdaleka, doleciały okrzyki, wrzawa, odgłos kroków całego tłumu. Hałas rośnie, wzmaga się, zbliża z każdą chwilą; już pierwsi przywódcy nadchodzą.
— Zamykajcie drzwi, prędzéj — woła gospodarz. Jeden z czeladzi pędzi co tchu do kapitana sprawiedliwości, aby prosić o pomoc; inni z pośpiechem sklep zamykają i zasuwają ryle. Lud gromadzi się dokoła piekarni wołając: — chleba! chleba! otwórzcie! otwórzcie!
W parę minut przybywa kapitan sprawiedliwości na czele oddziału halabardników. — Z drogi, na bok! do domów, do domów; miejsca dla pana kapitana sprawiedliwości — woła kapitan i halabardnicy. Lud, który nie tworzył jeszcze zbyt gęstego tłumu trochę się na strony usuwa, tak, iż nowoprzybyli mogą swobodnie dojść aż do drzwi piekarni i tu, wszyscy razem, choć w niezbyt wielkim porządku, stanąć na straży.
— Ależ, moi kochani przemawia wówczas kapitan — co tu robicie? Do domów, do domów! A gdzież bojaźń boża? Cóż na to powie nasz król najmiłościwszy? Nie chcemy używać siły, nie zrobimy wam nic złego, ale rozejdźcie się, rozejdźcie! Miejcież rozum! Co wy chcecie tu robić tak tłumnie zebrani? Chcecież zgubić i duszę i ciało? Do domów, powiadam, do domów!
Lecz ci, którzy byli najbliżéj pana kapitana, którzy widzieli jego twarz i słyszeli, co mówił, gdyby nawet i chcieli pójść za jego radą, powiedzcież, w jaki sposób mogli to uczynić? Ci, co stali za niemi, popychali ich naprzód; tych znowu popychali inni, dalsi; tych dalszych jeszcze inni, najdalsi, zupełnie jak fale na morzu, a tłum tymczasem z każdą chwilą wzrastał. Kapitanowi zaczynało już tchu braknąć. — Odepchnijcie ich trochę, oddychać nie mogę — mówił do halabardników: — ale ostrożnie, uważnie, grzecznie. Gdyby choć do sklepu się dostać! pukajcie do drzwi, ależ lud, lud starajcie się nieco odepchnąć.
— Nazad, nazad! — zawołali halabardnicy, wszyscy razem rzucając się na najbliższych i odpychając ich drzewcami halabard. Wszczął się hałas, krzyk, popłoch, ludziska cofają się, jak mogą; plecami uderzają w piersi, łokciami w brzuchy tych, którzy się za niemi znajdują, w sposób okrutny depczą im po nogach; tłok tak wielki, iż niejeden drogo-by zapłacił, aby się stamtąd wydobyć. Tymczasem trochę obszerniéj zrobiło się przed piekarnią; kapitan puka, stuka, wreszcie co sił wali we drzwi, krzycząc z całéj mocy, aby mu otworzono: ci, którzy są w piekarni i wyjrzawszy przez