Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/9

Ta strona została przepisana.

słowem ich gromił, ale nadto gdy tylko mógł, także i czynnie przeciw nim występował. Don Rodrigo, wiedząc dobrze, z kim miał do czynienia, nie omieszkał przedstawić trudności owéj sprawy daleko większemi jeszcze, niż jakiemi były w istocie; kładł główny nacisk na oddalenie Monzy, na nieprzystępność takiego schronienia, jak klasztor, na potężną opiekę takiéj osoby, jak Pani!... Tu, na te ostatnie uwagi, Nienazwany, jakby zeń szatan jakiś z głębi serca przemówił, przerwał nagle opowiadającemu, oświadczając, iż wszystko bierze na siebie. Zapisał imię i nazwisko biednej Łucyi i po żegnał don Rodriga temi słowy:
— Wkrótce zawiadomię pana o tém, co mu czynić wypadnie.
Zapewne czytelnik pamięta owego Egidia, mieszkającego tuż obok klasztoru, w którym schroniła się Łucya; otóż trzeba wiedziéć, że ten człowiek był jednym z najwierniejszych sprzymierzeńców, jednym z najpierwszych pomocników Nienazwanego, i że ta okoliczność głównie na to wpłynęła, iż Nienazwany przyrzekł odrazu zająć się sprawą don Rodriga. Ale zaledwie gość go opuścił, groźny pan zaczął uczuwać, nie powiem żal, lecz pewne niezadowolenie z siebie, za uczynione przyrzeczenie. Już od niejakiego czasu doświadczał on, chociaż nie zgryzoty właściwie, ale pewnego znużenia z powodu swych zbrodni. Wszystkie te, które się na gromadziły, jeżeli nie na jego sumieniu, to przynajmniéj w jego pa mięci, stawały mu tłumnie przed oczyma za każdym razem, gdy po pełniał jakąś nową zbrodnię, wydawały mu się szkaradne i w nazbyt wielkiéj ilości, było-to jakby ustawiczne zwiększanie się ciężaru, który i sam już przez się był bardzo wielki. Pewien wstręt, doznawany niegdyś przy spełnianiu pierwszych zbrodni, wstręt, który zwalczył następnie i który znikł niemal bez śladu, teraz znów się objawiać zaczynał. W latach pierwszéj młodości, wiara w długą, nieznaną przyszłość, którą miał jeszcze przed sobą, poczucie życia w całéj pełni, dziwnéj mu jakiejś dodawały otuchy, teraz przeciwnie myśl o przyszłości odbierała mu cały urok przeszłości. — Zastanów się! umrzéć! a potém? — I, dziwna rzecz, naprawdę! ta myśl o śmierci, która w chwilach groźnych niebezpieczeństw, podczas walki z wrogiem, zdwajała energią tego człowieka i przejmowała go gniewem, pełnym dzikiéj odwagi, ta sama myśl, teraz, w ciszy nocnéj, w jego własnym zamku tak bezpiecznym, tak nieprzystępnym, napełniała go niewymownym przestrachem. Nie była-to ta śmierć, którą mu groził wróg, człowiek również śmiertelny, nie można jéj było odeprzeć ani silniejszém ramieniem, ani lepszą bronią; szła sama, ukryta, on ją nosił w sobie, może była jeszcze daleko, lecz idzie ciągle, z każdą chwilą jest bliżéj, a podczas gdy on stara się odpędzić od siebie dręczącą myśl