Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wielka Brytania, zdaje się? — przemówił, zwracając się do nas.
Był więcej, niż średniego wzrostu, wysoki, smukły, ale nadzwyczajnie chudy.
Spojrzenie miał przeszywające, oczy osadzone bardzo blizko nosa długiego i zakończonego ostro, pod którym ciemniały kępy brunatnych wąsów, tak sztywnych i twardych, jak kocie.
Odziany był starannie i nawet szykownie, w jakiś bronzowy kostyum z mosiężnymi guzikami, nogi jego obciągały zgrabnie długie buty, teraz spękane i pomarszczone, zapewne od dłuższego wpływu wody morskiej.
Twarz i ręce miał tak ciemne, że z łatwością mógłby uchodzić za Hiszpana, albo jakiego tam innego południowca, skoro jednak zdjął kapelusz, by nam się ukłonić, ujrzeliśmy czoło białe i niezwykle delikatne, brunatna cera była zatem spalenizną.
Popatrzył na mnie i na Jim’a uważnie, badawczo, a z szarych oczu przebijał się wyraz, którego nie widzałem dotąd nigdy. Przytem pytanie jego było wprawdzie zrozumiałe, jednak zadane tonem, w którym ukrywała się jakby pogróżka, rzekłbyś, że odpowiedź nie będzie grzecznością, ale pewnego rodzaju nakazem.
— Czy Wielka Brytania? — powtórzył ,niecierpliwie uderzając obcasem o głazy.
— Tak, — odparłem uprzejmie, a Jim wybuchnął głośnym śmiechem.
— Anglia? Szkocya?