Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

zdołają nawet liczne ich obrazy i kartki z widokami, do naprzykrzenia wszędzie pokazywane. Woda była szafirowa, cicha, głęboka, zaledwie widoczną srebrną pianą u stóp skał obrzeżona. Słońce nachylało się już zwolna ku zachodowi i złociło gorącym blaskiem pionowe ściany tych dwóch turnic, rzucając poza nie granatowy cień na morze.
Znużony już byłem skwarem i pragnienie poczynało mi dokuczać; nie chciało mi się jednak piąć w górę do gospody na szczycie przylądka stojącej.
Zeszedłem już był dawno ze zwykłej drogi, którą forestjerzy chodzą; teraz posuwając się dalej południowo-wschodniem wybrzeżem, pogubiłem nawet te niewyraźne ślady kozich perci, które mnie dotąd wiodły po skałach. Mogłem mieć złudzenie, że znajduję się w jakimś kraju niezamieszkanym, na dziwnej pustyni, złożonej ze skał nagich i zmorza, co okazywało się co chwila tam w dole oczom moim między załomami czerwonego kamienia, wśród dziwnie spiętrzonych turnic, w wyrwach pionowo opadających. Czasem wawrzyn o lśniących liściach wystrzelił z głazu przed oczyma mojemi, a czasem przypominała mi o blizkości ludzi jakaś nędzna