ni stąd ni zowąd odbiera mnie z fabryki, gdzie mogłem być pożytecznym i z błotem mnie mięsza, i to wszystko za to, wedle słów jego, żem zapomniał, czem jestem, chciał mi więc przypomnieć, żem ja tylko murzyn, a wedle waszych praw, ma on słuszność. Panie Wilson, zważ pan tylko, że wszystkie na matce mojej, siostrze i żonie i mnie samym popełnione gałgaństwa są słuszne według waszego prawa, i nikt się nawet nad naszą niedolą nie użali, bo tak każe prawo. To są prawa, jak je pan nazywasz, mojej ojczyzny! Panie, ja nie mam ojczyzny, bo i ojca nie mam. Teraz będę miał ojczyznę, a od waszej niczego nie wymagam, byle tylko zapomniała o mnie i pozwoliła mi stąd się oddalić. Skoro dojdę do Kanady, kędy prawo uznaje mnie człowiekiem i bierze mnie w obronę, wtenczas przed tem prawem czoła uchylę. A biada temu, ktoby chciał mnie zatrzymać: w rozpaczy niema rozwagi; do ostatniego tchnienia będę bronił swej niezależności. Wasi ojcowie tak samo postępowali. Pan mi to mówiłeś, pamiętasz? Przyznawałem ci słuszność, a mnie chcesz powstrzymać?
Jerzy zerwał się z krzesła i chodził po pokoju; w całem jego zachowaniu się było widać rozpacz; oczy jego błyskały gniewem, a głos nabrzmiewał łzami. Pan Wilson, nie mogąc opanować wzruszenia, wyjął żółtą, fularową chustkę i niby przecierał nią twarz.
— A niech ich tam licho porwie! — odezwał się nareszcie. A czy nie mówiłem zawsze... przeklęte łajdaki: Niech mi Pan Bóg przebaczy grzech ten... zakląłem w oburzeniu, ruszaj więc, tylko ostrożnie, mój kochany; nie strzelaj do nikogo, Jerzy, chyba że... tego... ale zawsze lepiej nie strzelać, albo przynajmniej, jak to wiesz, żeby nie zabijać... A gdzie twoja żona? — dodał, wstając niespokojny z krzesła.
— Uciekła, uciekła z dzieckiem na ręku, i Bóg raczy wiedzieć, czy się kiedy spotkamy i gdzie!
— Czy to być może? To dziwna! Uciekła z tak zacnego domu?
— Najzacniejsze rodziny robią długi, a prawa waszego kraju pozwalają oderwać niemowlę od piersi matczynej i sprzedać je za długi pana, — dorzucił Jerzy z goryczą.
— Hm, hm... — przerwał poczciwy staruszek, szukając czegoś po kieszeniach. — Być może, że postępuję bez zastanowienia... ale do wszystkich lichów! nie chcę się zastanawiać: weź to Jerzy!
Pan Wilson podał mu paczkę banknotów. — Oto masz, bierz!
— Nie, nie, mój dobry, kochany panie Wilson! — przerwał Jerzy — pan dla mnie już tyle zrobiłeś, że lękam się, ażebyś sam siebie nie skrzywdził. Mam nadzieję, że pieniędzmi, w które jestem zaopatrzony, starczę.
— Musisz przyjąć, pieniądze zawsze się przydadzą, proszę cię; nigdy niema ich za nadto, skoro tylko poczciwie zapracowane: weź je, mój drogi.
— Z warunkiem, że je panu zwrócę kiedykolwiek, później, w takim razie wezmę; — odpowiedział Jerzy.
— Jak długo myślisz tak podróżować? Spodziewam się, że niedługo i nie zbyt daleko. Plan dobrze obmyślany, ale za nadto zuchwały. Kto jest twój towarzysz?
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.
99
przez Boecker Stove