Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.
20
Chata wuja Tomasza

— Tak, lecz kto wie... może umrzeć, a dziecię kupi ktoś inny. Bóg wie kto! Tyle tylko radości, że to chłopię jest piękne, rozumne i miłe. Powiadam ci, Elżbieto, że każdy dobry przymiot, jaki się znajdzie w twoim chłopcu, będzie dla ciebie powodem nowego nieszczęścia. Będą go cenić drogo, bardzo drogo, — i nie będziesz miała z niego pociechy, zostanie sprzedany.
Słowa te zasmuciły bardzo Elżbietę. W jej myśli stanęła postać handlarza; zbladła z przerażenia, nie miała siły odetchnąć, jak gdyby po otrzymaniu śmiertelnego ciosu. Spojrzała ze strachem na galerję, dokąd wyszedł chłopczyna podczas rozmowy rodziców; tam dziecię hasało żwawo po wszystkich kątach, jeżdżąc na kiju pana Szelby. Chciała z razu mężowi opowiedzieć swoją obawę, lecz się wstrzymała i nic nie rzekła.
— Nie! — pomyślała — nieszczęśliwy, i bez tego ma dużo do znoszenia! Nie, nic mu nie powiem. A zresztą ufam mojej pani, bo zawsze prawdę mówiła.
— No, moja droga Elżbieto! — odezwał się mąż z boleścią. — Cierpliwości! wytrwaj, bywaj zdrowa, muszę już odejść!
— Więc już odchodzisz... dokąd?
— Do Kanady! — rzekł tłumiąc wzruszenie. — A gdy tam zostanę, wykupię cię stąd... To ostatnia moja nadzieja. Ty masz dobrego pana, który zapewne zgodzi się odprzedać mi ciebie. Wykupię cię... ciebie i nasze dziecko... Mam nadzieję w Bogu, że mi się uda tego dokazać.
— Ach, drżę cała!... A jeśli cię pochwycą?
— Nie, Elżbieto, nie pochwycą... chyba trupa... Albo zostanę wolny, albo żyć przestanę.
— Czyż sam targnąłbyś się na własne życie?
— To nie, zabiją mię bez mojej pomocy... Ale żywcem nie sprzedadzą mnie do Stanów południowych.
— Jerzy mój, Jerzy! Strzeż się mój drogi! Nie czyń nic złego... nie podnoś ręki na siebie, ani też na nikogo! Wielka pokusa miota tobą... bardzo wielka, ale walcz z nią. Potrzeba, żebyś uciekł, ale bądź ostrożny! Módl się do Boga, niech cię wspomaga!
— Dobrze, dobrze, Elżbieto, będę ci posłusznym. Ale teraz odkryję ci moje zamiary. Pan mój umyślił mnie posłać z listem do pana Limzi, który mieszka stąd może o milę. Mnie się zdaje, że się domyślał, iż tu zajdę i będę się na niego skarżył przed tobą. Zapewne już się raduje, że to, co powiedziałem, zasmuci wyrodnych Szelby, jak ich zwykle tytułuje... Ja zaś, powrócę do domu najzupełniej spokojny, jak gdybym nie miał żadnej nadziei... rozumiesz? Niektóre przygotowania są już urządzone: są ludzie, którzy mi pomogą; za tydzień — mniej lub więcej, policzonym zostanę do tych, „którzy zginęli bez wieści...“ Módl się za mną, Elżbieto! może Stwórca miłosierny wysłucha twojej prośby.
— O Jerzy mój! módl się sam do Niego, módl się i pokładaj w Nim nadzieję, a wtenczas nic złego nie uczynisz!
— Bądź zdrowa! — zawołał Jerzy i ująwszy ręce Elżbiety, nieruchomie spoglądał jej w oczy.