— Ciczej Henrysiu — wyszeptała — nie mów tak głośno, mogą nas posłyszeć... Zły człowiek chce zabrać twojej mamie ciebie, moje dziecko, i wywieźć daleko w świat, ale mama nie odda cię, mój ty skarbie jedyny, mama ubierze cię i uciecze z tobą...
Przemawiając pieszczotliwemi słowy, ubrała chłopczyka a wziąwszy go na ręce, szepnęła mu, by się nie odzywał; otworzywszy drzwi, prowadzące na galerję, cichutko wymknęła się z domu.
Noc była mroźna — gwiazdy iskrzyły się migocące na ciemnem niebios sklepieniu. Matka otuliła chustką dziecię, które obawa pozbawiła zwykłej żywości; przerażony, przytulił się do piersi matczynej, objął drobnemi rączkami jej szyję i na niej zawisnął.
Stary Burek, pies neufundlandzki, warujący zwykle na galerji, skoro posłyszał szelest, powstał, nasrożył się i zaczął warczeć; — ale gdy Eliza zawołała nań po cichu, poznał jej głos i zaczął się łasić, kręcić ogonem i zamierzał towarzyszyć swej opiekunce, która go przez tyle lat pieściła. Chociaż pies, przecież zastanowił się, co ma znaczyć tak późna przechadzka; w jego psiej głowie powstały pewne wątpliwości. Przystanął — spojrzał na Elżbietę, potem na dom, aż wreszcie coś widocznie postanowił, bo podążył za uciekającą kobietą. W kilka minut stanęła Elżbieta przed chatką Tomasza i z cicha zapukała do okna.
Zebranie pobożnych sąsiadów w chatce Tomasza przeciągnęło się tego wieczora dłużej niż zwykle. Gdy się wszyscy rozeszli, Tomasz długo jeszcze śpiewał pieśni pobożne i hymny, i dlatego, chociaż już było po północy, jeszcze z żoną czuwał.
— Dla Boga! cóż to jest? — odezwała się Klotylda, wstając z pospiechem i uchylając firanki. — Toć to Elżbieta! No, stary, bierz żwawo surdut... A ot i Burek przywlókł się z nią... Cóżby takiego zajść mogło?... Zaraz otworzę.
W tej chwili drzwi się otworzyły, a światło świeczki, którą Tomasz zapalił, oświeciło wybladłą i przestraszoną twarz Elżbiety.
— Pan Bóg z tobą, Elżbieto! Jak ty wyglądasz? Strach spojrzeć! Czyś chora? Czy się co stało?
— Muszę uciekać, Tomaszu, uciekać z moim Henrysiem, ciotko Klotyldo, pan go sprzedał...
— Sprzedał go? — powtórzyli oboje, wznosząc ręce z przerażenia.
— Tak, sprzedał go — powtórzyła Elżbieta. — Dzisiaj podsłuchałam pode drzwiami, jak pan mówił pani, że sprzedał mojego Henrysia i ciebie, Tomaszu, że sam jutro wyjedzie konno na spacer, a handlarz tymczasem was zabierze.
Gdy to Elżbieta mówiła, Tomasz stał w osłupieniu z podniesionemi rękoma, słuchał jakby przez sen: gdy skończyła, siły go opuściły, osunął się na krzesło, ręce opadły bezwładnie, a głowa pochyliła się aż do kolan.
— Panie, zlituj się nad nami! — zawołała Klotylda. — Czyż to być może? Cóż on zawinił, że pan go sprzedaje?
— Nic nie zawinił! Pan nie chciał ich sprzedać; a pani nasza, jak zwykle dobra, wstawiała się za nami, prosiła — słyszałam na własne uszy. Ale pan odpowiedział, że nie może inaczej postąpić, że jest u han-
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.
37
przez Boecker Stove