— Nic ważnego.
— Powiedz mi, — mówiła dalej, — stworzyliście jakieś prawa zabraniające mieszkańcom dawać pod swym dachem przytułek murzynom i mulatom; tu o tem wszyscy mówią, ale ja nie wierzę, żebyście mogli potwierdzić tak nieludzkie prawo.
— Co ci się stało? Zaczynasz politykować?
— Co za myśl! Mnie wasza polityka nic nie obchodzi, lecz według mego zdania prawo takie byłoby okrutnem, nieludzkiem, niechrześcijańskiem i dlatego właśnie pewnie nie przeszło.
— Senat rozważył i potwierdził prawo wzbraniające przechowywanie murzynów przychodzących do nas z Kentucky. Ci półwarjaci abolicjoniści tyle już głupstw narobili, iż nasi bracia z Kentucky czują się pokrzywdzeni; musieliśmy przeto zrobić to dla nich, tembardziej, że się zupełnie zgadza ze zdrowym rozsądkiem i obowiązkami prawdziwego chrześcijanina.
— Jakież to prawo? Przecież nie zabrania nam ono dać przytułku pod dachem tym nieszczęśliwym choćby na jednę noc? Czy i to miałoby być zabronionem? Czyż się sprzeciwia prawu nakarmić nieszczęśliwego, napoić go, dać cokolwiek z odzieży i pozwolić spokojnie pójść dalej?
— Ależ moja droga! przecież to byłoby dawaniem pomocy, a tego właśnie prawo zabrania.
Pani Berd, drobna, wątłej budowy kobieta, była ze swej natury trwożliwą i łagodną. Życie w kółku rodzinnem było jej jedyną potrzebą; a rządziła domem raczej łagodnością i miłością, niż surowością. Lecz niektóre sprawy mogły ją doprowadzić do gwałtownego uniesienia; każde okrucieństwo obudzało w niej gniew, tem gwałtowniejszy, im więcej nie zgadzało się z prawem natury. Zawsze łagodna i kochająca dzieci, gdy pewnego razu spostrzegła, że ciskają kamieniami na kota, odważyła się przykładnie je ukarać. — „Muszę wyznać, powiada jeden z jej synów, iż mi się wtedy porządnie dostało. Mama tak się rozgniewała, jak nigdy; dostałem rózgami pierwej, niżem miał czas obejrzeć się o co chodziło; a później słyszałem, jak mama płakała za drzwiami, to mię bardziej bolało, niśli kara. Mogę panom zaręczyć, iż później nigdyśmy nie prześladowali istot żyjących“.
W obecnej chwili porwała się pani Berd z miejsca i cała zarumieniona od wzruszenia, rzekła podniesionym głosem:
— Chciałabym wiedzieć, Jasiu, co ty sądzisz o tem prawie: czy uważasz je za sprawiedliwe i chrześcijańskie?
— Przecież nie wyrzeczesz się mnie, gdy ci wyznam, iż takie jest moje zdanie.
— Nigdybym się po tobie tego nie spodziewała; ależ przynajmniej nie głosowałeś za tem prawem?
— Głosowałem, moja piękna murzynów protektorko.
— Czyż ci nie wstyd, kuć prawa przeciw ludziom bez dachu i przytułku! O! to hańbiące i podłe prawo! Przy pierwszej okoliczności wystąpię przeciwko temu, a sposobność niedługo się nadarzy... Mój Boże,
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.
70
Chata wuja Tomasza