Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.
75
przez Boecker Stove

— Wiem, wiem... a jednak przeszłam... Nie miałam nadziei przejść na drugą stronę, ale cóż było począć? Miałam do wyboru: przejść, albo umrzeć. Pan Bóg mnie prowadził! A kto nie doznał w życiu Bożej opieki, ten tego pojąć nie potrafi, — dodała z ożywieniem.
— Byłaś niewolnicą? — zapytał Berd.
— Tak, należałam do jednego z właścicieli Kentucky.
— Okrutnie się z tobą obchodził?
— O nie, to szlachetny człowiek.
— A więc to pani twoja była niedobra?
— Nie, nie — moja pani, to anioł, nie kobieta.
— Cóż cię spowodowało porzucić zacnych ludzi, uciekać i narażać się na takie niebezpieczeństwa?
Niewolnica wpatrzyła się w panią Berd badawczo a spostrzegłszy na niej żałobną suknię, zapytała:
— Czyś pani miała nieszczęście stracić dziecię?
Niespodziewane to zapytanie, otworzyło jeszcze niezagojone rany w sercu macierzyńskiem, pełnem miłości. Przed miesiącem musieli państwo Berd pochować synka ukochanego, pieszczocha całej rodziny.
Pan Berd odwrócił się i powolnym krokiem odszedł ku oknu, pani Berd zalała się rzewnemi łzami. Uspokoiwszy się nieco, odpowiedziała łagodnie:
— Poco mię o to pytasz? Rzeczywiście straciłam drogie dziecię.
— O, to pani mię zrozumiesz: ja pochowałam dwoje, jedno poszło w ślad za drugiem. Spoczywają one tam, — w tej ziemi, na której noga moja nigdy już nie postanie. Został mi ten synek, jako jedyna w życiu pociecha; nie przepędził on ani jednej nocy bez mnie. On wszystkiem dla mnie, on moją dumą i moją pociechą, i dniem i nocą o nim tylko myślę. A oni chcieli go oderwać od mojej piersi i sprzedać! Czy pani to rozumiesz? sprzedać biedne dziecię, tam daleko na południe, żeby go matki oczy nigdy nie widziały! Tego było zanadto. Wiedziałam, że gdy mnie z nim rozłączą, na nic im się nie przydam; to też, gdym się przekonała, że dziecię moje sprzedane, że już akt sprzedaży podpisany, że niema żadnego ratunku, wzięłam mego Henrysia na ręce i uciekłam.
Pędzili za mną, ten co kupił mego syna wraz z niewolnikami mego pana. Przede mną była rzeka krą pokryta, innej drogi nie było... musiałam ratować mojego Henrysia, skoczyłam na lód... Jak przeszłam na drugą stronę, tego już sama nie wiem...
Biedna już ani płakała ani narzekała; boleść jej była zbyt wielka, żeby mogła okazać się na zewnątrz. Natomiast wszyscy ją otaczający wyrażali jej żal i spółczucie, i niejedna łza spłynęła, niejedno wyrwało się westchnienie.
Chłopaczki przytulili się do pani Berd i szlochali na dobre. Matka zakryła twarz chustką; po twarzy starej Diny płynęły łzy strumieniem: „Panie, zmiłuj się nad nami!“ wołała z współczuciem; a stary Cudjo łkał na głos, ocierając łzy rękawem. Nasz senator, jako mąż stanu, nie mógł przecież szlochać jak zwyczajny człowiek, odwrócił się przeto do okna