Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/362

Ta strona została przepisana.

Orybazy z miną troskliwego i oddanego lekarza ujął za rękę Juliana i począł mu pizekładać łagodnie:
— Trzeba ci spocząć, ukochany Auguście! Nie spałeś od dwóch nocy. Ręce masz gorące. W tym kraju panuje febra niebezpieczna. Idź do namiotu. Słońce ci szkodzi. Choroba może się pogorszyć
Cesarz patrzał nań z roztargnieniem.
— Zaczekaj, Orybazy. Zapomniałem o czemś...
Aha, tak, tak... To najważniejsze!.. Słuchaj, nie mów nigdy: „Niema już bogów!” ale raczej: „Jeszcze niema bogów.” Bogowie nie istnieją, ale będą istnieli, nie w niebiosach, ale tu, na ziemi. My wszyscy staniemy się bogami, tylko do tego potrzeba wielkiej odwagi, jakiej nikt nie miał jeszcze dotychczas, nawet bohater Macedoński!
Wrzenie wojska stawało się niebezpiecznem. Szemrania i okrzyki zlały się w jeden niewyraźny pomruk oburzenia. Nikt nie rozumiał tego dokładnie, czuli jednak wszyscy, że się coś niedobrego dzieje. Jedni krzyczeli w przesądnej grozie:
— Świętokradztwo!.. Podnieście ołtarz!.. Na co czekają kapłani?..
Inni odpowiadali:
— Kapłani otruli cezara za to, że ich nie słuchał... Zabić kapłanów!.. Oni nas zgubią!..
Galilejczycy, korzystając ze sposobności, kręcili się z pokorną miną pomiędzy gromadkami żołnierzy, śmieli się i szeptali do siebie, tworzyli plotki i, jak żmije, podrażnione w gnieździe, syczeli:
— Czyż nie widzicie? To kara Boska!.. Dyabli go opętali i zwichnęli mu rozum. Dlatego to buntuje się przeciwko tym samym bożkom, dla których zaparł się Jedynego Boga.