Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/376

Ta strona została przepisana.

niwy bogate, złotym jęczmieniem i pszenicą okryte, tudzież śpichrze i stodoły wiejskie.
Żołnierze Juliana postępowali martwą pustynią śród nierozproszonego jeszcze dymu pożarów. Wszczął się głód.
W celu większego spustoszenia Persowie rozkopali groble kanałów i zatopili wypalone pola. Dopomagały im w tem strumienie i potoki, które wystąpiły z brzegów z powodu gwałtownego tajania śniegów na górach Armeńskich.
Woda wysychała szybko pod promieniami słońca czerwcowego. Na nieostygłej po pożodze ziemi pozostawały kałuże tłustego błota. Wieczorem z mokrych popielisk wydobywały się dymy trujące, wstrętna słodkawa woń gnijących zgliszcz przejmowała wszystko: powietrze, wodę, nawet odzież i pożywienie żołnierzy.
Ze zgniłych bagnisk podnosiły się miryady owadów: moskitów, jadowitych szerszeni, bąków i much rozmaitych, które tworzyły prawdziwe obłoki nad pociągowemi zwierzętami, lgnęły do spoconej skóry legionistów. Dniem i nocą słychać było ich usypiające brzęczenie. Konie ponosiły, woły łamały jarzma i wywracały wozy.
Po uciążliwych marszach żołnierze liczyć nie mogli na odpoczynek. Nawet pod namiotem nie można było znaleźć schronienia przed owadami, która wciskały się przez szpary. Chcąc zasnąć, trzeba się było z głową zawijać w duszne nakrycia.
Ukąszenia jakichś drobnych muszek przezroczystych, koloru gnoju, wywoływały obrzmienia i plamy, świerzbiące zrazu, które następnie jątrzyły się i przeistaczały straszliwe ropne rany.
W ciągu ostatnich dni nie pokazało się słońce. Nizkie, gęste i duszne, jak sklepienie łaźni gorącej, niebo zdawało