Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/386

Ta strona została przepisana.

kiem stanął dęba. Trzasnęły popręgi, ześliznęło się siodło, podtrzymujące wieżyczkę skórzaną, i łucznicy perscy wysypali się jak pisklęta z gniazda.
Powstał zamęt pomiędzy gruboskórcami. Rażone w nogi, padały, i wkrótce utworzyła się góra czarnych cielsk. Popodnoszone w powietrze nogi, zbroczone krwią trąby, połamane kły, powywracane wieżyczki, konie nawpół zmiażdżone. Rzymianie i Persowie poranieni lub martwi — wszystko zmieszało się z sobą.
Wreszcie słonie pierzchły, rzuciły się na Persów i tratować ich zaczęły. Ale niebezpieczeństwo to było przewidziane w taktyce barbarzyńców. Doświadczenie, nabyte w bitwie pod Nisibis, przekonało ich że wojsko może być wytępione przez własne swe słonie.
Wnet więc kornacy zagiętymi nożami, uwiązanymi u prawej ręki, poczęli uderzać potwory pomiędzy dwa najbliższe mózgu kręgi kości pacierzowej. Jeden taki cios wystarczał na zabicie największego i najsilniejszego słonia. Kohorty martiobarbulów rzuciły się naprzód, przełażąc przez ciała ranionych zwierząt i ścigając uciekające.
Julian zaś poskoczył na pomoc lewemu skrzydłu. Z tej strony nacierali „klibanaryusze” perscy, słynny oddział jeźdźców, związanych, sklejonych z sobą za pomocą silnego łańcucha, pokrytych od stóp do głów łuską metalową, nietykalnych, prawie że nieśmiertelnych w boju, podobnych do posągów, ulanych z bronzu. Nie można ich było zranić inaczej, tylko w otwory do ust i oczu pozostawione.
Przeciw kilbanaryuszom skierował Julian kohorty starych i wiernych swych przyjaciół, Batawów i Celtów. Ci szli na śmierć za jeden uśmiech cesarza, spoglądając nań oczyma, pełnemi dziecięcego zapału.