Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/391

Ta strona została przepisana.

mnie, nieubłagany? Miłość twa straszniejsza od śmierci Brzemię twoje najcięższem brzemieniem... Czemu na mnie tak spoglądasz?.. Jak ja cię kochałem, dobry Pasterzu!.. Ciebie tylko! Nie, nie!.. Nogi przeszyte?.. Krew? Śmierć Hellady?.. Ciemności?.. Ja chcę słońca, złocistego słońca... na marmurach Partenonu!.. Dlaczego zasłoniłeś słońce?
Było już po północy...
Legiony powróciły z pola. Zwycięstwo nie radowało ich. Pomimo znużenia pranie nikt nie spał. Wyczekiwano wiadomości z namiotu cesarskiego. Wielu, wspartych na długich włóczniach, drzemało, stojąc przy nawpół zagasłych ogniskach. Słychać było, jak spętane konie parskały, i żuły owies.
Pomiędzy ciemnymi namiotami zajaśniały białawe smugi na widnokręgu. Gwiazdy zapadły w głąb nieba i stały się chłodniejsze. Wstała w powietrzu wilgoć, ostrza dzid i tarcze zamgliły się od szarej jak pajęczyna rosy. Zapiały kury wróżbitów etruskich, ptaki wieszcze, których kapłani nie utopili wbrew rozkazowi cesarza. Cichy smutek zawisnął w niebiosach i nad ziemią. Wszystko wydawało się złudnem: dalekie — blizkiem, blizkie — dalekiem.
U wejścia do namiotu Juliana tłoczyli się przyjaciele, wodzowie, dworzanie, wyglądający jak blade cienie w półmrokach przedświtu.
Uroczyste milczenie panowało w namiocie. Lekarz Orybazy z miarowym stukiem rozcierał w moździerzu zioła lecznicze na uspokajający napój. Chory był spokojny, maligna ustąpiła. O kwicie po raz ostatni odzyskał przytomność i niecierpliwie zapytał:
— Kiedyż wreszcie pokaże się słońce?
— Za godzinę — odpowiedział Orybazy, spojrzawszy na poziom wody w klepsydrze.