Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/404

Ta strona została przepisana.

czekamy się końca. Wynośmy się, bracie, co prędzej, bo nam pozabierają miejsca.
Obecnie Teodoryt wychwalał poprzednika Juliana Konstancyusza, jego chrześcijańską dobroczynność, jego życie bez zmazy, jego miłość względem wszystkich swych krewnych.
Anatol dusił się w tłumie. Wyszedł z kościoła i z radością wciągał powietrze czyste, w którem nie było czuć kadzideł, ani swędu lamp olejnych; patrzał na błękitne niebo, którego żadna złocona kopuła nie kryła.
W przedsionku rozmawiano głośno, nie krępując się. Krążyła ważna nowina: za chwilę miano przewozić przez miasto w żelaznej klatce obie niedźwiedzice do amfiteatru. Kto tę wieść usłyszał, wychodził z kościoła, nie doczekawszy się końca kazania, i zapytywał z niepokojem:
— Co? Jak?
— Nie spóźniliśmy się? Czy to prawda, że Złota Okruszyna jest chora?
— Nie, to Niewinność... Objadła się. Ale już przeszło. Obie są zdrowe.
— Bogu dzięki! Bogu dzięki!
Chociaż słodką była wymowa Teodoryta, nie potrafiła jednak zwyciężyć pokusy ujrzenia gladyatorów i brytańskich niedźwiedzic. W kościele zrobiło się pusto.
Anatol widział, jak ze wszystkich krańców miasta, ze wszystkich bazylik, przez ulice, zaułki i place ludzie zdyszani pędzili w kierunku cyrku. Przewracali się, popychali, przeklinali, gnietli dzieci, przeskakiwali przez wywrócone kobiety, gubili sandały, ale na nic nie bacząc, biegli dalej. Na spoconych i zaczerwienionych twarzach widać było pośpiech tak gwałtowny, jak gdyby chodziła o ocalenie życia. I dwa czułe imiona, niby słodkie obiettnice uciech nieznanych, były na ustach wszystkich: