Strona:Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym (Polona).djvu/133

Ta strona została skorygowana.

— Jakże to pięknie nazwać, kiedy Potr okradnie?
Można prawdę powiedzieć, ale tonem grzecznym,
Piotr się wprawił w rzemieśle trochę niebezpiecznym,
Piotr zażył, a nie swoje, kunsztownie pożyczył:
Zgoła tyle sposobów grzecznych będziesz liczył,
Tak fałsz będziesz uwieńczał, do prawdy sposobił,
Że na to wreszcie wyjdzie: Piotr kradł, dobrze zrobił.
Fałsz grzeczny, to styl dworu, i moneta w kursie:
Wszędzie on się tam mieści, w dziełach i w dyskursie,
I choć nakształt liczmanów z siebie nic nie waży,
Nadali mu panowie walor do przedaży.
Więc ten fant wielce zdatny, i każdy go chowa,
Stąd grzeczne oświadczenia, stąd pieszczone słowa,
Stąd ostróżna nienawiść, i podejścia sztuczne,
Stąd łaski oświadczenia, łaknącym nietuczne;
Stąd zgoła wszystko pozór, a mało istoty,
Fałszywe słowa, dzieła, dobrodziejstwa, cnoty,
Stąd... ale dość już tego. Chciwy o puściznę,
Wlecze się Piotr z poranku, na dzienną pańszczyznę:
Uprzedził go Mikołaj. Ściskają się oba,
Jak się masz przyjacielu? jak ci się podoba
Dzień dzisiejszy? — Pogodny — Cieszę się — Ja wzajem.
Idzie dyskurs uprzejmy zwykłym obyczajem.
Już się sobie zwierzyli, o czem i nie myślą.
Więc obcych wizerunki malują i kryślą.
Jan? — to oszust, — Bartłomiej? — to szuler wierutny;
Jędrzej? — Mędrek. — Wincenty? — Dziwak bałamutny.
Franciszek? — On ma rozum tylko przy kieliszku.
Wchodzi, aż ci do niego: — Witajże braciszku!
A Franciszek co właśnie z nich czynił igrzyska,
— Witajcież kochankowie! całuje i ściska.
Już ciżba, ci w dyskursach, ci szepcą do ucha,
Ten niby z drugim gada, a trzeciego słucha;
Tamten łże, a co słucha, łgącemu nie wierzy.
Tomasz stoi, a z boku układa i mierzy:
Jędrzej mu nie do kroju, więc Jędrzej ladaco.
Stawia sidła, a dzienną niezwątlony pracą,
Patrzy w ciżbę, gdzie natrzeć: jakoż się już wtłoczył.
Już świeżego wśród zgrai domatora zoczył.
Już przyjaciel serdeczny, sekretów się zwierza,
A na znak poufałych afektów przymierza,
Zmyślił piękną nowinę szeptając do ucha:
Ten już przedał, co kupił, wieść nie lada grucha,
Dopieroż w politykę. Nim pan wszedł do sali,
Już jedne państwa znieśli, drugie rozebrali:
Jędrzej zyskał Neapol za królową Bonę,
Marek ojcu świętemu darował Lizbonę,
Nie masz Turków, rwą Persy, strach koło Japonów.
Drzwi się znagła otwarły. Aż tysiąc ukłonów,
Wchodzi pan, już umilkła świegotliwa zgraja,
Każdy się inszym kształtem łasi i przyczaja.
Każdy patrzy na pana, a z wzroku docieka,
Czego albo się chroni, albo na co czeka.
Wszystkie się usta śmieją, ciągną wszystkie szyje,
Ten się pcha, ten potrąca, ten się jak wąż wije.
Wszyscy na to, kogo by pan giestem oznaczył;
Spójrzał pan na Szymona, dniem dobrym uraczył:
Ażci Szymon w promieniach śmieje się i mruga,
Jan go kocha serdecznie, Piotr najniższy sługa,
Bartłomiej go uwielbia, a Krzysztof go ściska.
Wszyscy hurmem do niego zdaleka i zbliska:
A Szymon pełen wdzięków i niby pokorny,
Mając zaraz na przedaż uśmiech i giest dworny,
Tym go daje w dwójnasób, a tym przez połowę:
Łapią w lot, a już szczęścia stąd biorąc osnowę,
Ten, który trzema słowy Szymona się szczycił,
Gardzi tym który tylko półtora uchwycił.
Piotr dostał pół uśmiechu, Jędrzej ćwierć spójrzenia:
Szczęśliwy, kto z przyjaznej fortuny zdarzenia
Tyle zyskał, czekając przez nie jeden tydzień,
Że wypadł z ust Szymona dla niego dobry dzień.
I nie próżno, bo mniejszych choć fawor nie szczyci,
Są z łaski faworytów, wicefaworyci.
Urząd to nie wysoki, lecz przecie wygodny,
A przemysł dworów zawsze w kunszta nowe płodny,
Dzieląc fawor, jak wilgoć w drzewie przez zawiązki,
Z pnia w konary, z konarów przesącza w gałązki.
O barwie faworytów niech się nikt nie pyta,
Poznać z miny zuchwałej sługę faworyta.
Choć nierówne teatrum, gdzie są umieszczeni,
Co pan w izbie, to słudzy dokazują w sieni.
Paweł, co w dworskiej służbie strawił lat trzydzieści;
Śwista z szpakiem ministra, z psem się jego pieści,
Pochlebuje lokajom, z lauframi się wita,
Dobrze mu się też każda nadaje wizyta.
Jemu szwajcar otwiera drzwi z wdzięcznym uśmiechem:
Jemu lokaje służyć gotowi z pośpiechem:
A co większa, ów pański strzelec poufały,
Raczy słuchać te, co mu opiewa, pochwały.
Nawet jejmość, (nie jejmość, jak to pierwej zwali,
Ci co z prosta tak pańskie żony mianowali),
Ale jejmość afektów, jejmość wdzięcznej chęci,
Jejmość miłośno władna, na dowód pamięci,
Uszczypnęła go w ramie. Kontent, głodny czeka,
Już ujrzał perspektywę szczęścia, choć z daleka.
Wkrótce bowiem skutecznej łaskę uprzejmości
Zyskał, przez garderobę wchód do jegomości.
W pierwiastkach nieświadomy Rzym praktyk faworu,
Stawiał cnoty przysionek przed domem honoru.
Przyszły pany, upadły szacowne świątnice:
A przybytków fortuny dumne okolice,
Objął przysionek pochlebstw, matactwa i datków.
Otóż dwór, Joachimie, z skutków i zadatków:
Temi ścieżki iść musi, kto dworu się trzyma.
Wsi swobodna! szczęśliwy kto ciebie się ima,
Niekształtne twoje zyski, prawda, ale trwałe;
Niech dwór stawia złudzonym widoki wspaniałe,
Niechaj cieszy nadzieją: niźli się ta ziści,
Lepsze małe, lecz pewne, wieśniackie korzyści.


SATYRA X.
Pan niewart sługi.

I wziął tylko pięćdziesiąt. Wieleż miał wziąć? Trzysta;
Tak to z dobrego pana zły sługa korzysta.
A za cóż te pięćdziesiąt? — Psa trącił. — Coż z tego?
— Ale psa faworyta jegomościnego.
— Prawda, wielki kryminał, ale i plag wiele.
— To łaska, że pięćdziesiąt. — I nieprzyjaciele
Taką łaskę wyświadczą. — On najlepszy z panów,
On sto plag nigdy nie dał. — Mów lepiej z tyranów,
Co dóm czynią katownią, a na płacz nieczuli,
Z wnętrzności się człowieczych ku sługom wyzuli.
Ten, co gdy był sam sługą, dobre miewał pany,
Porzuciwszy niedawno podłe pasamany,
Co się niegdyś pokornie nazywał Maciejem,