Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/144

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję ci, Kalenusie, ale zbytnia miękość serca nie pozwala mi cieszyć się z powodu okrutnego zgonu, który czeka nieszczęśliwego zabójcę.
Głos mu nie drgnął. Wyćwiczona całożyciowem kłamstwem twarz jaśniała spokojem w świetle księżycowem. Kalenus był oszołomiony taką potęgą sztuki fałszu. Trzeba było zadać cios, który prowadził go do celu jego odwiedzin.
— Zabójcy?!... Tak nie sądzi ten, kto w noc mordu widział zza węgła kaplicy w cieniu świętego gaju prawdziwą rękę, uzbrojoną stylem!
— A! byłeś tam?
Na chwilę nawet Arbaces doznał zmieszania.
— Czy nie był tam nikt więcej? — spytał, opanowawszy się szybko.
— Nikt.
— Czyś nikomu nic nie mówił o tem?
— Tajemnica zagrzebana jest w łonie sługi twego.
— Po cóż przyszedłeś mi dziś o tem powiedzieć, żeś mnie szpiegował i znasz czyn mój?
— Szpiegowałem nie ciebie, ale Apaecidesa, który zmawiał się z Nazarejczykiem na zgubę kapłanów Izydy. I przyszedłem wyrazić ci wdzięczność imieniem bogini naszej, żeś nie dopuścił do pohańbienia jej ołtarzy, kładąc trupem zdrajcę! — uśmiechnął się.
— A to znaczy — rzekł Arbaces, świdrując go oczyma — że przychodzisz po zapłatę za sekret. Dobrze! otrzymasz ją, kiedy Grek zginie. Zasłużyłeś na nią. Bywaj mi zdrów, miły Kalenusie! — powstał chłodno.
— Wierzę w doskonałość twej pamięci, szlachetny Arbacesie. Ale kiedy Grek zginie, przestanę ci być potrzebny, nie mogąc pomieszać szyków w załatwionej sprawie, i pamięć łacno mogłaby ci nie dopisać. Chciałbym otrzymać jakiś skromny zadatek.