Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/173

Ta strona została przepisana.

— Ludu! spójrz — ognie boga mściciela powstały na świadectwo mojej niewinności.
Zwrócone za kierunkiem jego ręki oczy tysięcy spostrzgły na szczycie Wezuwjusza fantastyczny obłok — niby czarny pień gigantycznej sosny o rozstrzelonych setnych gałęziach z płomieni, których rażącego blasku wzrok nie mógł długo wytrzymać.
Chwila niemego podziwu — potem wrzask kobiet — głuche klątwy mężczyzn — wreszcie jeden krzyk przerażonej masy ludzkiei. Bowiem ziemia zadrżała, i zachwiały się mury amfiteatru i uszu widzów doszedł łoskot walących się domów. Wzruszył się ów obłok nad górą — i ciemno-czerwoną chmurą toczył się ku widzom — z łona jego buchnął deszcz popiołów — sprawiał ciemnię nocną — a z ciemni spadały na głowę rozpalone odłamy skał.
Tłum zapomniał o wszystkiem — oszalały wydarł się z amfiteatru — tłoczono się, rozpychano, zadeptywano, śród jęków, przekleństw, modłów. Uwdzie spotykano inną ciżbę, gnaną panicznym przestrachem — ówdzie ludzi pojedyńczych, biegnących jeszcze ocalić kosztowne skarby, unieść je z miasta przed nowym wstrząsem ziemi. Ulice pustoszały, smagane deszczem gorącego popiołu i kamieni, który w mig zniszczył kwitnące winne zarośla i z sykiem spadał w nurty wzburzonego morza. Przechodnie szukali przytułku pod dachami najbliższych domów, w przysionkach świątyń — wszędzie, gdzie była osłona przed grozą otwartego powietrza.
A coraz gęstszy obłok spowijał niebo — stawał się nieprzeniknionym. Całą okolicę opanowała ciemność, gorsza od nocy!...