Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/174

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXXV.
Potop zniszczenia rośnie. Co czynią pewni ludzie.

Byli ludzie, co i w takiej chwili, gdy rozpętania ulega egoistyczna przyroda człowieka, potrafią myśleć o innych, wyżsi nad instynkt samozachowawczy.
Salustjusz zaprowadził Nidję do Glauka i otulił go swoim płaszczem, co prawda, rzekłszy zaraz:
— A teraz uciekajmy, gdzie kto może! Zaczyna być źle...
Nidja całowała nogi swego pana, przejęta radością jego ocalenia, nieświadoma ogromu żywiołowej katastrofy, grożącej zgubą ocalonemu, jej i wszystkim. Glauk nie myślał o sobie. Przedewszystkiem przypomniał Olinta — rozbił żelazem wrota jego więziennej celi — nikt mu nie bronił; straże uciekły — i wyprowadził modlącego się:
— Ręka natury wyprowadza cię, bracie!
— Nie! ręka Boga — odparł tamten.
Nie biegł, jak inni. Szedł wolno, wołając: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
W ciemnem spoliarium śród trupów natknął się na człowieka, który gorzkim głosem zapyteł:
— Kto w tem miejscu wzywa imienia Boga?
— Medoniel to ja... Olint. Pójdź ze mną! Ziemia wstrząsła się i powraca umarły.
— Odejdź! Ja tu pozostanę z umarłym synem.
W istocie, położył głowę trupa na kolanach swoich i pieścił ją.
— Pójdź! Śmierć nie jest tak okrutna, aby rozłączyła ojca z synem.
— Masz słuszność! Nie rozłączy.