— Pośpiesz się!,.. Na Jowisza! Góra wyrzuca już wrzącą wodę i gorące błoto...
W istocie czarny, żarzący się potok tryskał przez okna i otwory dachów świątyni, zalał, zagrzebał klęczące postaci kapłanów, którzy napróżno chwilę przedtem silili się zapalić bogom kadzidła.
Dwaj nędznicy zajrzeli do sali, kiedy już wracali ze skarbca, obarczeni łupami. „Pomarli wszyscy!” — szepnęli ze zgrozą. Szli, depcąc po trupach, parząc stopy o rozpaloną posadzkę, skowycząc z bólu, Kalenus wyskoczył za próg świątyni. Przed Burbem zaś spadła, taka straszliwa masa popiołu, że musiał się cofnąć. Szukał schronienia w jakiejś izdebce, do której nie przymknęły jeszcze duszące wyziewy. Usiadł i szczękał zębami. Wokół niego rosła noc. Zjadliwa para wnikała przez szczeliny. Próbował wyjść. Nie mógł. Drzwi zatarasowała góra popiołu. Z obłąkaniem w oczach chwycił topór ofiarny, pozostawiony tu przez któregoś kapłanów, i jął rozwalać mur... aż tchu mu nie stało. Padł. Oczy wyszły mu z orbit.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na ulicy ktoś krzyczał żałośnie:
— Hola! na pomoc! Zgasła mi pochodnia. Odbiegli mnie niewolnicy. Jestem Djomed — bogaty Djomed. Dwa tysiące sesterców temu, kto mi poda rękę.
Nikt się nie zatrzymał. Krzyczący uczepił się czyjejś nogi.
— Puść mnie! — wołał tamten w przerażeniu.
— Klaudjuszu! podaj mi rękę... A dam ci schronienie w mojej piwnicy. Mam bogate zapasy żywności i oliwy do lamp i wina. Przetrzymamy ten potop popiołu, choćby noc trwała tygodnie.
— Masz rękę... Idziemy.
— Weźcie i mnie. Mam dziecko na ręku. Ukrywałam się z tem. Lecz teraz wyniosłam z potopu! — błagał głos młodej kobiety.