Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/8

Ta strona została przepisana.

Spoglądając za odchodzącym, Klaudjusz mruknął do siebie:
„Jakże źle wychowany jest ten człowiek, udający wiecznie zajętego. Mniema, że jego wina pozwolą nam zapomnieć o tem, że jest synem wyzwoleńca. Jedyną zaletą tych bogatych plebejuszów — jest, że poczytują sobie za zaszczyt, gdy są ogrywani przez nas, patrycjuszów“.
Skierował się na Via Domitiana. Natłoczona wozami i pieszymi ulica wrzała życiem i gwarem. Dzwonki u mijających się szybko wozów brzęczały wesoło. Klaudjusz skinieniem głowy lub, uśmiechem, witał ich właścicieli. Posiadał on w Pompei najrozleglejsze znajomości.
— Klaudjuszu! — zawołał nań ktoś z wysokości najwytworniejszego wozu, którego bronzy zdobne były wspaniałemi płaskorzeźbami, wyobrażającemi Olimpijskie igrzyska. Woźnica, siedzący z tyłu, wstrzymał lekkim ruchem dwa rasowe rumaki czystej krwi partskiej. Pan wozu wyskoczył ruchem pełnym gracji. Jego kształtna, młodzieńcza postać stanowiła wzór piękna, poszukiwany jeszcze przez ówczesnych rzeźbiarzy ateńskich. Doskonała regularność rysów świadczyła o pochodzeniu greckiem. Nie nosił togi, którą modnisie epoki już poczytywali za śmieszność. Jaśniał cały blaskiem tuniki z purpury tyryjskiej, spiętej szmaragdami. Z szyi spływał mu złoty łańcuch w kształcie węża, zakończony na piersi głową misternej roboty. Za haftowanym w arabeski pasem tkwiły worek, styl i tabliczki. „Jak spałeś po wczorajszej zabawie? — pytał wesoło.
— Nieźle, kochany Glauku! — odparł Klaudjusz. Ale-ż ty wyglądasz promiennie, jak Bóg Apollo. Patrząc na nas, każdy musiałby sądzić, że to ja byłem ograny, ty — szczęśliwym graczem.
— Alboż strata podłego kruszcu może odebrać humor? Na Jowisza! dopóki młoda krew gra w żyłach,