Strona:E. W. Hornung - Pamiętnik złodzieja.pdf/128

Ta strona została skorygowana.

Był to ciężki, świszczący oddech, dochodzący mnie z niewielkiej odległości. Stanąłem jak wryty; zauważono moją obecność pod cieniem drzewa, gdyż chrapliwy głos odezwał się z okna oranżeryi.
— Kto jesteś, do licha!
— Detektywem — odparłem — przysłanym przez Towarzystwo asekuracyjne od złodziei.
Nie potrzebowałem wahać się ani chwili dla skomponowania tej bajeczki, wszystko na wszelki wypadek obmyślane było przez Raffles’a. Powtarzałem wyuczoną lekcyę. W oknie oranżeryi jednak nastało dłuższe milczenie, przerywane rzęzieniem człowieka, którego widzieć nie mogłem.
— Nie rozumiem, po co przysyłali pana tutaj — rzekł wreszcie — jesteśmy dostatecznie strzeżeni przez miejscową policję; ajenci jej odwiedzają nas co godzina.
— Wiem o tem panie Medlicott — odparłem z własnego już natchnienia — spotkałem jednego z policyantów na rogu ulicy i przegawędziliśmy z sobą część nocy.
Gdym to mówił, serce gwałtownie biło mi w piersiach; był to pierwszy debiut mej samodzielności.
— Od niego dowiedziałeś się pan mego nazwiska? — pytał dychawicznik podejrzliwie.
— Powiadomiony o nim zostałem w naszem biurze przed wyjazdem. Przykro mi bardzo, że pan mnie dojrzałeś. Obowiązujące nas przepisy zalecają dyskrecyą i nie zwracanie na siebie uwagi publiczności. Zamierzałem tej nocy straż trzymać nad poleconą mej opiece miejscowością, lubo przyznaję, że nie należało wchodzić samowolnie za parkan ogrodu. Jeśli pan sobie życzysz, wyjdę stąd bezzwłocznie.