Strona:E. W. Hornung - Pamiętnik złodzieja.pdf/130

Ta strona została skorygowana.

brze, łapiącego ustami powietrze, jakby miał wyzionąć ducha za chwilę. Mimo jednak stanu wyczerpania fizycznego młody Medlicott wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem, i nie chciał zrazu oddać świecy.
— Nie powinienem był schodzić — to mi zaszkodziło — mówił przerywanym głosem — gorzej jeszcze będzie z wchodzeniem na schody. Musisz mi pan podać rękę. Wszak zechcesz wejść na górę? Nie jestem znowu tak chory, na jakiego wyglądam; pokrzepię się kieliszkiem starki. Dary ślubne są w bezpiecznem zachowaniu, gdyby jednak miało im grozić niebezpieczeństwo, prędzej dowiesz się o tem, będąc w domu, niż w ogrodzie. Już odpoczęłem. Dziękuję! Postarajmy się nie robić hałasu, iżby nie zbudzić matki mojej.
Przebycie kilkunastu schodów zabrało nam dosyć czasu. Młody chłopiec opierał się jedną ręką na mojem ramieniu, drugą chwytał poręcz; tak postępowaliśmy z jednego stopnia na drugi, zatrzymując się na każdym dla nabrania oddechu, aż wreszcie weszliśmy do małego pokoju, skąd otwarte drzwi prowadziły do sąsiedniej sypialni. Zrobiony jednak wysiłek pozbawił biednego mego towarzysza możności użycia głosu; płuca jego dyszały ciężko, niby miech kowalski; palcem wskazywał drzwi, przez któreśmy weszli i które przymknąłem, odgadując jego życzenie; następnie wzrok obrócił na karafkę stojącą na stole. Nalałem mu pół szklanki płynu i paroksyzm astmy złagodniał trochę.
— Schodząc na dół... popełniłem szaleństwo — bełkotał, czyniąc długie przestanki — leżeć jest dla mnie męczarnią... Trafiłeś pan na noc złą bardzo... Mógłbyś mi dać jeden z tych ciemnych papierosów?... leżą na stole... Dziękuję; teraz proszę o zapałkę.