Strona:E. W. Hornung - Pamiętnik złodzieja.pdf/134

Ta strona została skorygowana.

dole w oranżeryi zamigotało słabe światełko świecy, zapalonej w pokoju od tyłu.
— Tam złożone podarki ślubne — szepnął mi do ucha Medlicott.
Spojrzałem na niego wzrokiem, jakiego nie widział u mnie jeszcze w ciągu tej nocy.
Patrzyłem w twarz chłopca oczami uczciwego człowieka, gdyż stałem się nim w owej chwili jakby cudem. Rozstrzygniętą była wątpliwość — powziętą nieodwołalna decyzya. Chciałem niedopuścić czynu, dla spełnienia którego przybyłem tutaj; przejmował mnie on wstrętem od początku, lecz zrazu okoliczności nie dozwalały uchylać się od podjętego dobrowolnie przedsięwzięcia; obecnie te okoliczności zmieniły się i mogłem bez skrupułu iść za głosem sumienia, nie uchybiając zobowiązaniom względem Raffles’a, jak również nie krzywdząc chorego młodzieńca. Zapragnąłem stanąć w obronie złodziejskiego honoru, okupić w części winy, ciążące na mnie jako na członku społeczeństwa!
Te myśli snuły mi się po głowie, gdyśmy z młodym Medlicott, patrzyli sobie nawzajem w oczy i nadstawiali uszy na szmer dochodzący z dołu. Chłopiec objawiał chęć brania czynnego udziału w ukaraniu napastnika, lecz opuściły go zaraz siły, twarz pokryła się bladością, a ciężki jego świszczący oddech mógł przeszkodzić wykonaniu naszego zamiaru. Dałem mu znak, by nie schodził z góry i mnie pozostawił załatwienie się z nieproszonym gościem. Rzucając w odpowiedzi zagadkowe wejrzenie, drażniące mnie w ciągu tego wieczoru niejednokrotnie, rzekł, sięgając ręką do kieszeni: