Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/120

Ta strona została skorygowana.

dzach konie swe, które, z zalotnym wdziękiem stąpając, zdawały się nie dotykać prawie trawnika areny.
Za białym i lekkim tym hufcem ukazał się drugi, starszy już i cięższy, połyskujący złocistą maścią koni, zjeżony długiemi, ostremi dzidami, niby rzeką stali płynący małemi tarczami i płaskiemi misiurkami jeźdźców. Trzeci, na wzór Germanów, nie osłaniał niczém głów ani piersi. Ramiona i piersi okrywały mu skóry wilcze; grubą skórą okryte były nogi; w rękach jeżyły się napięte łuki i ciężkie, długie, żelazne dzidy. Był tam jeszcze poczet, na hiszpańskich, zwinnych, o drgającéj skórze koniach jadący, z małemi tarczami i hełmami z kunsztownie wyciskanéj skóry, z krótkiemi, zakrzywionemi mieczami u boku, a stalowemi lancami w rękach; i inny jeszcze, ostatni, którego afrykańskie, czarne jak noc, rumaki, stąpały poważnie, a silni, wysocy jeźdźcy, potężnie wyglądali w pełnym, szczero-rzymskim rynsztunku: w pancerzach, okrytych wzorzyście rzniętym bronzem, w hełmach wysokich z orlemi skrzydły, w sandałach, okrywających nogi sznurowaniem ze skórzanych tasiem, z ogromnemi, wklęsłemi, od ramion do kolan sięgającemi tarczami, i długiemi, obosiecznemi mieczami, w złoconych i wyrzeźbianych pochwach. Każdy z pocztów tych miał dowódzcę swego, który pojedyńczo na czele każdego z nich jechał. Lecz zaledwie ten, który ostatniemu przywodził, ukazał się w rozwartéj bramie, amfiteatr zahuczał, zagrzmiał, zawył huraganem oklasków i krzyków.
Na czarnym koniu, w złocistym pancerzu, z twarzą półokrytą hełmem, z którego ulatywać zdawał się złoty orzeł z rozpiętemi skrzydły, ogromną tarczę z wyrzeźbioną na niéj Chimerą, o lwiéj głowie i ogonie żmii, jak lekkie piórko na dłoni trzymając, prosty, kształtny, wyniosły, jak błyskawica pomknął wzdłuż hufców, które na arenie wyciągały się długim sznurem i, na czele wszystkich ich stanąwszy, złotą, długą lancę swą wzniósł wysoko. Był to Tytus.
Umiarkowane na dole, namiętniejsze w środku, na górnych piętrach oklaski i krzyki szalały jeszcze, i jeszcze od grzmotu ich trzeszczały rusztowania budowy i kipiéć zdawało się czyste, a coraz gorętsze powietrze, gdy olbrzymi wieniec koni i jeźdźców objął dokoła zieloną arenę. Złota lanca Tytusa znowu mignęła w powietrzu, wieniec rozerwał się, hufce uszykowały się w czterokonne sznury, i powolnym z razu, potém coraz szybszym, lecz zawsze poważnym i rytmicznym krokiem, płynąć i wić się po arenie zaczęły.
Bez okrzyku, ni słowa, bez brzęku broni i prawie bez tententu kopyt, wyciągnięte w sznury hufce konne i zbrojne płynęły wzajem ku sobie, rozmijały się, skręcały w różne strony, zwijały się w koła i girlandy, krzyżowały wstęgi młodych głów w zielonych wieńcach z bronzowemi potokami hełmów, lasy dzirytów i dzid z gęstwiną napiętych łuków. Lekkie i zalotne, to silne i groźne, wiły się one po arenie i dokoła siebie, ze zwinnością ptaków, z giętkością wężów, z wdziękiem, harmonią i ciszą taką, jakby ru-