Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/123

Ta strona została skorygowana.

taką, jakby ruchy ich posłusznemi były czarodziejskiéj jakiéjś, za światem śpiewanéj, pieśni...
Tak trwało długo. Czwarta i piąta godzina dnia upływała, a rycerze i rumaki, bez spoczynku i bez znużenia, z siły swéj i zręczności składali hołd bogu światła i piękna, dumie własnéj i zabawie ludu.
Lud bawił się. Rozpoznawano w rycerskich zastępach znajome lub drogie twarze, wywoływano znane lub sławne imiona; oklaski krótkie i namiętne wybuchały, milkły, wybuchały znowu, urywały się, jak przecięte nożem ciekawości: co będzie daléj? Nie zagrzmiały one, jak zwykle bywało, przy wejściu Cezara. Wespazyan przybył bardzo późno; lud przybycia jego prawie nie spostrzegł, i wtedy dopiéro krótko, z roztargnieniem powitał go, gdy Tytus, na widok ojca, skinieniem lancy do szyku przywrócił swe hufce i, wraz z hufcami, oddał Cezarowi pokłon wojskowy. Wiedziano, że syn ten i ojciec kochają się i wspierają wzajem. Niemało ludzi spostrzegło w zamian jadowite spójrzenia, jakiemi drugi syn Cezara ścigał starszego brata.
Wiedziano téż powszechnie, że Domicyan nienawidził Tytusa, tego ulubieńca natury i losu, który od natury i losu otrzymał wszystko, co człowiek posiąść może: piękność czarującą, siłę, odwagę, talenta, najwyższą dostojność i bałwochwalczą miłość żołnierzy. Czego mu jeszcze niedostawać mogło?
Niedostawało mu może tego, co mieć ma prawo każdy śmiertelnik prosty: nazwy prawéj małżonki dla ukochanéj kobiety i dośmiertnego z nią związku?
Trąby na szczycie bramy grały znowu wojennie, tryumfująco, rozgłośnie, dając znać o kończącém się widowisku. Brzegiem areny, w długi znowu sznur rozwinięte, hufce ciągnęły poważne, dumne, a tak świeże i niezmęczone, że tu i ówdzie zaledwie krople potu spływały z pod zielonych wieńców na młodziutkie czoła, tu i ówdzie biała piana plamiła czarną lub płową sierść koni, a niejedna głowa wznosiła się w górę, wzrokiem szukając znanych lub ukochanych twarzy, i niejedne usta z pod bronzowego hełmu przesyłały uśmiechy ku pochylonym nad areną, wzruszonym i rozkoszą drgającym, ustom niewieścim.
Tytus przodem jechał. Zdjął hełm ze złotym orłem i wraz z tarczą trzymał go u boku, drugą dłonią dotykając zaledwie luźno puszczonych wodzy. Teraz lud dowoli napatrzyć się mógł twarzy jego, któréj piękność od krańca do krańca znanego świata stutrąbna sława głosiła. Po długich, rycerskich harcach, nie było na niéj wyrazu tryumfu lub wesołości. Zadumę i niepokój baczne oko wyczytać-by na niéj mogło. Zrośnięty jakby z czarnym swym biegunem, z postawą prostą, spokojną i silną, Tytus, pochylał jednak śniade czoło, jakby pod ciężarem palącéj troski. On, wódz po wielekroć zwycięzki, czy odniesie dziś zwycięztwo, którego oddawna pragnęło serce jego i inne jeszcze? Zwycięztwo nad czém? Nad wolą ojca, pobłażliwą dla niego zawsze, lecz tym razem surową; nad dumą patrycyuszów, niechęcią filozo-