Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/143

Ta strona została skorygowana.

Lecz do grupy rozmawiających zbliżał się śpiesznie młody, wysmukły mężczyzna, w białéj tunice i srebrnéj opasce na kruczych włosach. Był to Artemidor. Z głębokiém uszanowaniem skłonił się przed Muzoniuszem, rówieśników zaś przyjazném orzucił spójrzeniem.
— Helwidyusz i Fania proszą cię, mistrzu — rzekł — abyś co najprędzéj przybył do domu ich, w którym, zanim upłynie godzina, przyjmować będą odwiedziny Domicyana, syna Cezara.
Oczy stoika zaświeciły, jak u rycerza, wzywanego do boju; wkrótce jednak na wysokiém czole jego drgnęły i pogłębiły się zmarszczki. Wzniósł nieco ręce, spójrzeniem utonął wysoko.
— Domicyan w progach córki Trazea... twarzą w twarz z Helwidyuszem...
Tu, dając się porwać płomiennemu charakterowi swemu, który filozofia na wodzy trzymała, ostudzić go nie mogąc, zawołał:
— Jest-że dzień choćby jeden, który-byśmy, w spokoju i bezpieczeństwie, wielkim myślom i rozważaniom poświęcić mogli? Bądźmy gotowi, o ukochani! bądźmy gotowi na to, że każda godzina dla niejednego z nas feralną stać się może.
Odeszli.
Przechodzień, który przed chwilą do Muzoniusza przemawiał, był już także daleko. Ulicą, która z bramy Ostyjskiéj ku Tybrowi wiodła, spuścił się on z Awentynu, przeszedł pod cienistém i rzeźbiami ociekającém sklepieniem łuku Germanicusa, przebył most i znalazł się w żydowsko-syryjskiéj dzielnicy Zatybrza. Tu cisza panowała głęboka. Syryjska ludność wyciągnęła na miasto ku ulicznym zabawom i ucztom, żydzi zawiesili snadź zwykłe swe zajęcia. Można-by myśléć, że, uczuwszy powiew burzy czy niebezpieczeństwa, przypadli oni ku ziemi, oddechy nawet zapierając w piersiach. Dzielnica miała pozór taki, jakby zamieszkująca ją ludność nagle wymarła. Ciasne rynki i ulice, bezludne dziś, kałuże swe i kupy śmiecia kąpały w blasku jaskrawego, burzę zapowiadającego słońca; zgęszczone, cuchnące powietrze, mętną parą owijało szare domy, okna przyćmione szybami z pęcherza, tarasy otoczone nizkiemi ogrodzeniami, na których tu i owdzie, z trójkątnych przybudówek głucho wydobywały się gwary zapalczywych rozpraw. W ciasnych izdebkach, mieszczących się na tych malutkich piąterkach, ludność żydowska zwykła była skupiać się i naradzać w ważniejszych wypadkach burzliwego życia swego. Tam bowiem nikt widziéć ich, najść niespodzianie, ani z ulicy podsłuchać nie mógł.
Izdebka, zbudowana nad dachem Menochima, pełną była ludzi, którzy gorączkowemi stopy deptali podłogę jéj, ubitą z gliny, wapna i popiołu, i turbanami dotykali prawie belek sufitu. Niewielu ich było, a jednak ścisk był taki, że popychali się i nadeptywali wzajem. Przez szybę z pęcherza