Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

déj chwili składać ofiary na ołtarzach Tyberyusza, Klaudyusza i Nerona, którzy z takich, jak ty, zielsk jadowitych, oczyszczali ziemię...
Helwidyusz, z coraz bardziéj bledniejącą twarzą i zaciśniętemi usty, przyjmował miotane na niego obelgi. Snadź postanowił milczeć. Wszak nieraz już wyrzucano mu, i on sam sobie wyrzucał, zbytnią porywczość. Milczał więc, lecz milczenie to takiém mu snadź było udręczeniem, że pytający, proszący wzrok, podniósł zwolna na twarz Muzoniusza, jakby pomocy lub rady wzywał u przedstawiciela wysokich idei ludzkości. Stoik, płaszczem owinięty, ognisty wzrok wzajemnie w twarzy jego utkwił, i gdy Domicyan mówić przestał, po wielkiéj uciszonéj sali rozległ się głos Muzoniusza, równie jak jego donośny i, jakby tryumfującym uśmiechem zaprawny. Na Helwidyusza patrząc, stoik mówił:
— Jeśli ci rzekną: „Okuję cię w kajdany!“, a ty szanujesz tylko cnotę swoję, odpowiedz: „Okuj mię; w kajdanach twych pozostanę jeszcze wolnym“.
Ostatnie słowa utonęły w zgiełkliwym gwarze, który wzniósł się w dworskim orszaku. Oczy zapłonęły, usta wybuchły zjadliwym śmiechem, palce wyciągały się, wskazując filozofa, który, bez cienia niepokoju, wodził po lżących go i grożących mu ludziach, więcéj litośnym, niż pogardliwym wzrokiem. Nagle wszyscy umilkli, wszystkie oczy utkwiły w jednym punkcie, w jednéj raczéj czarnéj linii, która zarysowała się na tle złotego ogniska, nad otaczającym je wieńcem bóztw domowych.
Z poręczowego krzesła swego zwolna podniosła się Arya, i na podnóżku, który wysoki wzrost jéj wyższym jeszcze czynił, stanąwszy, w czarnych obsłonach, wyprostowana, ku Domicyanowi ramię wyciągnęła. Głosem takim, że usłyszeli go najdaléj nawet stojący, wymówiła:
— Umarli pozdrawiają cię, synu Cezara!
Ona sama wyglądała tak, jakby przybywała z krainy cieniów. Coś nakształt przesądnéj trwogi zmąciło na widok jéj rozszerzone źrenice i zamknęło drgające złością usta Domicyana. Tragedya powiała od niewiasty téj, któréj oczy zapadłe z pod siwych zjeżonych brwi gorzały, jak pogrzebowe pochodnie.
— Umarli pozdrawiają cię przeze mnie, synu Cezara! — powtórzyła. — Wiesz dobrze, kim jest ta, która teraz przemawia do ciebie. Gdyś był dziecięciem, niańki straszyły cię pewnie historyą rodu mego. Czy widzisz za mną hekatombę, z krwi i kości najdroższych moich wzniesioną przez tych, których w domu tym wysławiać śmiałeś?
Ponure rysy jéj drgnęły, lecz wnet blademi dłońmi zgarnęła na pierś czarne swe zasłony i zawołała:
— Nie będę płakać przed tobą, młody Cezarze. Nie sprawię ci rozkoszy patrzenia na łzy dostojnéj matrony rzymskiéj. Ale z tronu boleści moich powiem ci, abyś opuścił dom ten, któremu obecność twoja urąga. Nie