Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

Rój motyli, ze skrzydłami osypanemi purpurą i złotem, unosił się nad kwiatami; w bukszpanach i mirtach śpiewały ptaki; fontanna, szemrząc, sypała wciąż na trawy brylantowe deszcze...
— Słuchaj fontanny, Mirtalo! w śpiewie jéj słyszę dźwięki czar, napełnionych winem, i szmery ust, złączonych pocałunkami!..
Kawałkiem raju, spadłym na ziemię, wydawało się miejsce to, a tocząca się w niém, przyciszona rozmowa, strofą idylli, wplątaną w krzyki i płacze tragedyi życia. Wszystkiemi siłami swemi, dwie te istoty młodzieńcze i świeże, wyrywały się z objęć tragedyi. Nie chcieli cierpiéć. Szczęście niezmierne, pogoda bez cienia, śmiały się ku nim z piękności natury i rozkochanego uścisku ich dłoni. On, wychowaniec stoików, dalekim był od brutalnych uniesień, któremi-by mógł ją zranić i spłoszyć. Wytworny artysta, powoli pić chciał rozkoszną godzinę i, gdy na młodziutkie, niepokalane, darem twórczości obdarzone dziewczę, spoglądał, w myśli mu snuły się, bezświadomie niemal, Platońskie marzenia o czystéj i wzniosłéj miłości dusz. Z za szerokich wachlarzy palm promień słońca spłynął mu na krucze włosy i roziskrzył w nich srebrną opaskę. Wyciągał ramię ku kwitnącym dokoła drzewom i, zrywając róże, kładł je na głowie jéj, piersi i sukni.
— Słuchaj, dzieweczko! nigdy kobieta żadna nie przemówiła mi do duszy tak, jakoś ty to uczyniła. Nieraz ogarniał mię szał boga miłości, ale od śpienionego kielicha prędko z niesmakiem odwracałem usta. Nie znajdowałem w nim tego, czegom pragnął; pragnąłem duszy czystéj i natchionéj, jak twoja, Mirtalo!
Ten sam płomień, który na jego głowie roziskrzał srebrną opaskę, w haftach opadającéj zasłony jéj zapalił roje iskier. Rumieniec jéj z różami walczył o świetność; ogniste włosy strugi złota rozsypały po piersi jéj i ramionach. Pochylił się, wieniec spleciony z róż położył na ślicznych tych włosach i zwolna pociągał ją ku sobie.
Ale ona, w téj właśnie chwili, nagle zbladła i, pokornie chyląc zwieńczoną swą głowę, oparła się pociągającym ją dłoniom.
— Pójdę już... — szepnęła, — zły sen mój powraca... — On, nad głową jéj schylony, zwolna powtarzać zaczął wiersz jednego z latyńskich wieszczów.
— Biada ci, jeżeli myśleć będziesz o końcu, który mnie lub tobie przeznaczyli bogowie! Mądrą bądź! pij wino i długich nadziei nie żądaj od krótkiego życia. Gdy mówim z sobą, zawistny czas uchodzi. Chwytaj dzień, jak najmniéj ufając przyszłości...
Pobladła więcéj jeszcze i ręce z dłoni jego wysunąć sprobowała.
Carpe diem! (chwytaj dzień) — powtórzył on jeszcze, ale ciszéj już i smutniéj, niż wprzódy; ręce jéj z dłoni swych wypuścił i schmurzony nagle wzrok w przestrzeni utkwił.
Daremnie, daremnie, jak dwa ptaki rozkochane w słońcu, uciec pragnęli z pod ciężkich i ciemnych chmur. Chmury leciały za nimi, krzyki i płacze