Szewc podjął:
— Kto dłużéj żyć będzie: szewc, czy filozof?
Gruby pasożyt, z trudnością wyciskając się z tłumu, śmiał się:
— Czyj brzuch pełniejszy, Muzoniuszu? mój, czy twój?
Mnóztwo ludzi z konwulsyi gniewu i strachu wpadło w konwulsye śmiechu. Gniewu, ani chęci walczenia z nim stoik w nich nie budził. Poprostu, wyśmiewali go. Gruby śmiech ten huczał pośród płaczów, jęków, łajań i przekleństw, rozlegających się dokoła. Blizko kędyś, w uliczce, wypływającéj z rynku, ozwało się urywanemi tony parę fletów i zapalczywy głos jakiś krzyknął:
— Pedanusie! Pedanusie! śpieszcie! Syryjczycy znaleźli człowieka, którego szukacie! Oto prowadzą go i z nim razem czeczotkę jakąś!
W téj saméj przecież chwili, z oddalonym a nieustannym hukiem grzmotu zmieszał się turkot kół i tentent koni, a most, łączący Awentyn z Zatybrzem, rozbłysnął pochodniami, w których czerwoném świetle biegł raczéj, niż szedł, długi orszak ludzi. Ktoś możny i licznym pocztem otoczony śpiesznie przybywał. Kto? poco?
— Liktorowie! na Herkulesa! Są to liktorowie! poprzedzają bogaty wóz jakiś! Konie jak orły! Patrycyusz jakiś na wozie stoi... drugi wodze trzyma! Usuwajcie się! zmykajcie! z drogi! z drogi!
Sznur biało ubranych liktorów, z toporami w rękach, biegnąc, rozpędzał tłum i torował drogę dwukonnemu wozowi, otoczonemu mnóztwem pieszych ludzi, z których ilość pewna niosła palące się pochodnie. Szybkim pędem przebywszy most, na rynku, napełnionym ludzką ciżbą, orszak ten zwolnił kroku. Na wozie stali istotnie dwaj ludzie: jeden rosły i silny, wspaniałą togą białą, złotemi palmami usianą, opłynięty, dłoń wspierał na berle ze srebrnym orłem; drugi, młody i wysmukły, ze srebrną opaską na kruczych włosach, w białych rękach trzymał szkarłatne wodze. Do poręczy woza uczepione, u boku pięknego woźnicy, w postawie ptaka zrywającego się do lotu, siedziało śliczne chłopię, z greckim profilem i długiemi włosami, rozsypanemi po ametystowym chitonie.
— Pretor! pretor! — zaszumiał tłum i nagle umilkł. Nie powitali go urągowiskiem, jak Muzoniusza. W świetle pochodni wóz jego błyszczał bogactwem ozdób, hiszpańskie konie postępowały dumnie, a wodze ich trzymał malarz słynny... Władzy, bogactwu i sławie któż mógł urągać? Nie ci zapewne, do których teraz przemawiał Helwidyusz.
Kto wié, czy nie dlatego przeważnie przybywał on tutaj, aby po raz ostatni przemówić do rzymskiego ludu. Wkrótce zapewne usta jego zamkną się na wieki. Teraz więc serce jego wybuchało... Wybuchało ono grozą, oburzeniem i niezmierzonym żalem. Śniada i śmiała twarz jego w czerwoném świetle pochodni gorzała; z pod czarnych ściągniętych brwi, oczy ciskały błyskawice bólu. Nie był to tak, jak Muzoniusz, człowiek samotnych i głębokich
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/181
Ta strona została skorygowana.