— Dziełu twemu, Artemidorze, przypatrywałam się już nieraz, gdym przechodziła tędy w czasie nieobecności twojéj. Niemiły ten Cestyusz podwójnie teraz dumnym czuć się będzie z portyku swego, gdy przyozdobi go ręka twoja. A wielce mu teraz pociechy potrzeba. Od klęski wojennéj, którą poniósł w Judei, spochmurniał bardzo i mniéj dobrze bawi się, niż za czasów Nerona, którego był ulubieńcem i niecnym pochlebcą.
— Cały Rzym mówi o nieporozumieniach jego z żoną; — odparł Artemidor. — I doprawdy, niepodobna dziwić się ślicznéj Flawii, jeżeli związek z nim zadowolnić jéj nie mógł.
— I że zadowolenia tego szuka podobno w dziwacznych jakichś, azyatyckich wierzeniach i zabobonach... — Wzgardliwie nieco uśmiechnęła się kobieta.
Czarne brwi młodego malarza drgnęły.
— Azya ogarnia nas zewsząd, dostojna Fanio! — odparł posępnie — i blizkim może jest czas, w którym, jak Azyaci, padać będziemy czołami do stóp naszych władzców, przed którymi, jak przed królami Partów, zbiry nosić będą ogień, symbol świętości ich i grozy. Niewolnicze poddaństwo i zabobony, oto podarki, które nam podbity przez nas Wschód przynosi...
— Podbity! za jaką cenę! — z goryczą szepnęła Fania.
Ale Artemidor długo posępnym myślom oddawać się nie mógł. Natura to snadź była młodzieńcza, świeża, w któréj smutek i gorycz topiły się szybko w swobodnych uśmiechach.
— Azya ta przecież — zawołał wesoło, — przysyła nam téż czasem ciekawe i wdzięczne zjawiska. W chwili właśnie, gdy nadchodziłaś, dostojna Fanio, rozmawiałem z jakiémś żydowskiém dziewczęciem, które, doprawdy, ma najpiękniejsze włosy i oczy, jakie w życiu mojém widziałem. W dodatku jest ona...
Spojrzenie jego szukało Mirtali, która, usunąwszy się nieco od rozmawiających, ciekawie jednak słowa rozmowy ich chwytała.
— Jesteś tu jeszcze! — zawołał; — popatrz, Domina, na nią i na jéj roboty!
— Dzieweczkę tę, — odparła Fania, — widuję tu oddawna i nieraz już nawet kupowałam u niéj hafty, które sprzedaje. Nie widziałam jednak...
— Popatrz, Domina, popatrz tylko uważnie, — wołał Artemidor, który w obu rękach swych rozwijał pas śnieżnéj, wełnianéj materyi, cały okryty liśćmi i kwiatami takich barw i kształtów, jakie tylko wyśnić się mogły gorącéj i bujnéj fantazyi. — Arachne, która w sztuce tkackiéj była rywalką Minerwy, pozazdrościć-by mogła tym drobnym rączkom... Kto cię uczył rysować?
— Symeon, mąż Sary...
— Mistrzem więc jéj był żyd jakiś, nieuczony zapewne i, jak oni wszyscy, sztuce naszéj obcy! Jakże-bym pragnął miéć cię uczennicą moją!
Od zdumienia osłupiała, drżąca z radości, Mirtala stała w płomieniu
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/37
Ta strona została skorygowana.