rą własnemi zasadzimy rękoma, i jak Booz i Ruth, zrywać tam będziem dojrzałe grona aż do zachodu słońca...
— Słońce zachodzi!... — z ust dziewczyny wyrwał się nagle okrzyk, przerażeniem prawie dźwięczący.
— Gdy całkiem zgasną światła słoneczne, udamy się do Moade-El, gdzie wraz z gminą całą słuchać będziesz tego, co mówić mam...
— Puść mię, Jonatanie! słońce zachodzi!
Drobna ręka jéj daremnie z całéj siły targnęła się w żelaznéj dłoni jego; nie roztworzył on twardego jéj uścisku. Wzrok jego zatonął w twarzy jéj, ponuro znowu i podejrzliwie.
— Dokąd chcesz odejść? Menochim nie wrócił jeszcze z gaju Egeryi... córki Sary nie wołają cię jeszcze, abyś szła z niemi...
— Słońce zachodzi! puść mię!
— Dokąd chcesz odejść? Mirtalo! Mirtalo!
Głos jego, gdy po dwakroć wymawiał jéj imię, zabrzmiał srogo i groźnie.
— Słońce zachodzi!...
— Czy z niém razem zajdzie dla ciebie występna nadzieja jaka?
— Słońce zachodzi! puść mię!
— Słuchaj, dziewczyno! — głucho, lecz srogo krzyknął — dlaczego płonisz się i drżysz cała, a w oczach twoich błyszczą łzy i płomienie? Dokąd chcesz odejść? Co cię obchodzi zachodzące słońce? Kim był cudny młodzieniec ten, z którym rozmawiającą widziałem cię w późnéj porze wieczoru? Czy ty także staniesz się ohydą i hańbą narodu swego? Czy ty... jak Berenika...
Twarz i postawa Mirtali zmieniła się nagle. Z niecierpliwéj, błagającéj, stała się ona zawstydzoną, zgnębioną. Oczy dłonią zakryła.
— Nie, Jonatanie, nie... Nie puszczaj mię, Jonatanie! Zostanę przy tobie, nie puszczaj mię!
Długie, łkające westchnienie pierś jéj podniosło. Pochwyciła teraz sama ramię towarzysza dzieciństwa i zdawało się, że pragnie przykuć się do niego. Ale on szorstko odepchnął ją od siebie, a w téj-że chwili mignął błysk i rozległ się dźwięk stali. Krótki miecz Jonatana, przy gwałtowném poruszeniu jego wysunął mu się z-za sukni i upadł u nóg Mirtali. Porwała się, odskoczyła i, drżąca, ze śmiertelną odrazą w spójrzeniu, patrzała na mordercze narzędzie, którego Jonatan nie podniósł z ziemi. Wzrok jego, ostry i świecący, jak ostrze jego noża, wpijał się w coraz bardziéj blednącą i ruchem wstrętu pełnym odwracającą się twarz dziewczyny. Pomiędzy nimi wązki promień słońca olśniewające, stalowe błyski rozpalał w krótkim, zakrzywionym mieczu. Mirtala przymknęła powieki. Tuż nad narzędziem śmierci zawisło przed jéj oczyma narzędzie sztuki: pęzel, z pod którego wypływał kielich białéj lilii. W téj chwili na wschodkach ukazała się głowa w ciężkim, żółtawym turbanie. Menochim wszedł na taras i, ujrzawszy oręż, któ-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/98
Ta strona została skorygowana.