Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.
—   101   —

tej biblijnej lilji, w obec piękności której, bladły i znikały bogactwa Salomonowe...
Wymawiając ostatnie wyrazy Dembieliński podniósł zwolna powieki, a spojrzenie jego przeciągłe i poważne, spoczęło na twarzy siedzącej naprzeciw Krystyny. Ona take patrzyła na niego i nie spuściła powiek przed jego spojrzeniem; przeciwnie, zamyślone jej oczy utkwiły w oczach patrzącego na nią mężczyzny, z tą cichą mocą, która stanowiła główny czar jej wzroku.
Jeżeli Dembieliński ostatniemi wyrazami swemi tak widocznie do niej zwróconemi, spodziewał się wywołać rumieniec lub wyraz zmieszania na białe, spokojne lice pięknej dziewczyny, przypuszczenie to jego zostało omylonem. Krystyna podniosła czoło, które schylało się dotąd pod wpływem zamyślenia, i pierwszy raz w ciągu rozmowy głos zabierając, rzekła:
— Nie zgadzam się, kuzynie Anatolu, na sąd twój o wpływie atmosfery miast wielkich na ludzi w ogóle, a na kobiety w szczególności. Mężczyzni i kobiety wtedy tylko upadają w ogniste otchłanie i popieleją, jeśli w sobie samych nie posiadają stróżów wiernych i zawsze czynnych.
— I jacyżto mogą być ci błogosławieni stróże? — zapytał Dembieliński, badawczy wzrok zapuszczając na samo dno źrenic mówiącej.