Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.
—   121   —

się wzdychać pod ciężkim uciskiem gwałtownie wzburzonego, napowietrznego morza. Ale w chwili gdy Dembieliński podniósł żaluzję, grube ciemności poczynały się rozstępować, wichry milkły i z przycichającym coraz szelestem rozlatując się w różne strony, zabierały ze sobą porozdzierane szmaty chmur czarnych, na których miejsce przybywały zdaleka powoli żeglujące szerokie opony białych i szarych obłoków. W górze, na samym środku firmamentu błysnęło parę gwiazd omglonych, ale wnet znikły, bo na wschodzie nie śmiałe zrazu światło jutrzenki wychyliło się z za borów, rzuciło w przestrzeń kilka smug purpury i złota, które zamigotały w powietrzu, i w krótce też znikły przysłonione nawałnicą wielkich płat śniegowych, sypiących się z nadwyczajną szybkością z białych obłoków, ale bez najmniejszego szelestu zaściełających ziemię. Upłynęło zaledwie pół godziny, gdy cała przestrzeń jak okiem sięgnąć pokryta była grubą warstą miękkiego, śnieżnego puchu; takiż puch osiadł na dachach domostw, oblepił się w około gałęzi drzew, i rozłożyste krzaki krzewów zasypał tak, że wyglądały jak z alabastru rzniętego w filigran. Po chwili płaty śniegowe spadać zaczęły coraz mniejsze i rzadsze; blada, złota tarcza słoneczna wychyliła się całkiem z za borów i rzuciła w świat snop promieni, rozsypujących się w powietrzu i po ziemi w tysiączne roje iskier. Wtedy