Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/404

Ta strona została uwierzytelniona.
—   398   —

z największą potęgą, a szacunek dla niej dosięgnął najwyższego szczytu uwielbienia.
— Krystyno! — wymówił stłumionym głosem — Krystyno moja! — I wraz z tym szeptem gorącym, błagalnym, wyciągnął ramiona, jakby chciał porwać w uścisk namiętny tę cudnie piękną i wysoce szlachetną postać niewieścią, która stała teraz przed nim niby wcielenie czystości bez zmazy i miłosierdzia bez granic. Nagle blada twarz dumnego człowieka pochyliła się w dół, jakby rażona strasznem światłem uderzającem w nią z jakiegoś nagle pojawionego obrazu, z jakiegoś przypomnienia, spadłego jak grom w myśl i serce przejęte nawskroś uczuciem miłości. Dłonie jego splotły się i zakryły pochylone czoło, którego bladość przedchwilna nikła przed ognistym rumieńcem, wstępującym coraz wyżej, niby łuna pożaru coraz szerzej rozpalającego się w jego wnętrzu. Tak stał chwilę, ale krótką tylko chwilę. Siła woli i przytomność rozumu nie mogły odstąpić go na długo. Energicznie podniósł głowę, spojrzał raz jeszcze na Krystynę, i wyszedł z pokoju.
W tej samej chwili u zamkowego podjazdu dał się słyszeć turkot lekkich kół. Dembieliński wszedł do obszernej, oświetlonej sieni, i oko w oko spotkał się z Suszycem, który w drzwiach od podwórza stał w wytartym swym, przemokłym od wilgoci paltocie, ze zwykłym sobie uśmiechem na wązkich,