Jasne — wspaniale nad aniołów lica.
Jedna jak gwiazda w ciemności przyświeca
Marmurem czoła — że śnieg białość traci —
A druga młodsza i mniej zadumana,
W błękitnych szatach, co się z obłokami
Zwiewały w jedno — że była odziana
Więcej chmurami, niżeli szatami. —
A postać pierwsza milcząca i smutna
Swą złotą arfę pod ten krzyż rzuciła:
Wtóra spokojna we łzy nierozrzutna
Urnę mu tylko o stopy skruszyła.
I była cisza — szły duchów plejady,
A one stały i w arfy konanie
Jęki Hebrajskie szły w niebo w świtanie.
Z urny się wysypały popioły — Hellady!
I duch mój krzyknął — a z miłości drżeniem
Arfę chciał skruszyć —
Lecz noc szat swych końce,
Chmury na piersi rozdarła z westchnieniem
Z nich w oczy zdrojem trysnęło mi słońce. —
Wród zgiełku świata — wśród dymów marności
Ciszo!
Bądź pozdrowiona w kącie twej zadumy,
Kędy ludzie samotnej pieśni nic usłyszą,
A echem myśli w krainy wieczności
Żeglując, nie potrącasz o karłów rozumy —
Dla czego słowik zwiastując jutrzenkę,
Czemu skowronek gdy gór szczyty mija,
Nucą z swej piersi zachwytu piosenkę?
A orzeł kiedy się wzbija