Zgryzoty jadem, żaden umysł czarny
Nie oparł by się! — Rodzie nędzny, marny!
Gdziekolwiek żyjesz, by twe życie zmącić
Wiedz! że ci tylko własna nędza życia
Od prometejskich walk ten wstręt zaszczepia!
I Zeus sam, nędzni! jeśli los przyślepia
Baczy, by w karłów więzić was powicia!
Księżycu czysty!
Wstań z naszej krwi morza,
I noc wybadaj niemem pozdrowieniem.
I pola wielkie Auzonji cierpieniem.
Pierś bratnia jęczy pod wroga kolanem,
Mogiły trzęsą się i zmarłych łoża,
Roma prastara drży w swoich posadach —
A tyś tak cichy? —
Tyś okiem zawianem
Widział Lawinji ród, państwo i chwałę —
Ha! czyż ty będziesz tak samo milczący
Jak niema wzgórzom błyskająca zorza?
Sunął się, po Alp grając wodospadach —
Kiedy Italji hańbą, tam zuchwałe
Barbarów kroki, jak grzmot konający,
Ponuro ozwą się głosem niewoli? —
O! po opokach lub po drzew zieleni
Patrz na dziczyznę — i uśpione ptastwo,
Na nie, co ból człowieczy nie zaboli,
Co walk rozpaczy nie padają pastwą —
A kiedy zorzy porannej świt krwawy
Ozłoci szczyty gór, i pasterz z chaty
Popędzi bydło, jeszcze słabsze plemię
Niż sam, na góry, to w poranek mgławy
Budzi się głośną wrzawą chór skrzydlaty,
By bez wczorajszych wspomnień, po nad ziemię
Wzlecieć wesoło —
Losie znikczemniały!
Myśmy ludzkości odłam strupieniały.