Strona:Ernest Buława - Poezye studenta - tom I.pdf/397

Ta strona została przepisana.

I podbiegam z taczkami, i szumnie się skłonię,
A ona się uśmiechnie i jako brzask spłonie —
I tak słówko za słówkiem, choć ciążyły taczki;
Prosiłem by włożyła na nie swoje kaczki —
Taczki ciężkie, bąkała — i wam czasu strata —
O! Choćbyś sama siadła! — to na koniec świata
Wiózł bym cię — jam odpalił — i z rąk jej wydarłem
Drób, a ona się z tego śmiała całem gardłem.
Wzięła kaczki, odeszła na inną ulicę,
A ja za nią poglądał i węglem na murze
Odrysowałem piękną z kaczkami dziewicę.
Kiedy z targu wracała w koralowym sznurze —
Nadszedł jakiś jegomość (mecenasem zwany),
Nieco już szpakowaty, niedbale ubrany,
I pewno się rozkochał w malowanej Pannie,
Bo wziął mnie do pałacu i kazał malować,
I malowałem, a on światło bezustannie
Lał w głowę — w serce moje — z zapałem pracować
Kazał — i ot początek mojego żywota.
Co się dziś dymem sławy okopcił jak cnota.
Zaprawdę milsze były mi w życia poranku,
Dni, gdym węglem na murach kreślił bez ustanku,
Niemy umysłem — sztuki nie znając imienia.
Jak dziś, po tylu latach walki i cierpienia
Gdy z rzewnością mej wiosny przechodzę natchnienia. —





NIEZABUDKA.




Wśród tylu kwiatów samotna na błoni
Zgięta pod rosą jak łez pełne oko,
Czemuś bezwonna wzrosła pod opoką?
Czemu? Bo dla mnie nie byłoby woni!