Choć go kochanka gołębio pieściła,
Twarz jego tęskna acz śmiejąca była —
Twarz miał jednaką wśród ludzi, kwiat w cieniu!
Lecz zwykle darł się sam na wielkie skały,
Kędy się tylko orły kołysały —
I ztamtąd w gwiazdy poglądał w milczeniu —
Lub szedł samotnie na ciche smętarze
I tam pod sosną wzrok toczył po niebie,
Całował ziemię, w uczuć mętnym gwarz
Wołając: Duchy! weźcie mnie do siebie! —
Ale rodzice za najszczęśliwszego
Wśród ludzi mieli młodziana swojego —
I wszyscy szczęścia jemu zazdrościli W
Wszyscy — co wkoło jego chaty żyli.
Lecz dziwo! raz, gdy wieczorem zimowym
Rodzina cała przy ogniu zasiadła,
Śmierć, straszna — biała — koścista — wybladł
Weszła, drżąc z zimna, skokiem upiorowym.
«0 któż z was rzekła pójdzie za mną — skronie
Kto mi z was zniży — bym przy jego łonie
Piersi ogrzała? kto w objęcie moje
Pójdzie z was ludzie, w me ciche ostoje? —
Patrzcie — ja straszna — wichry mi stargały
Me czarne kosy — co już w dal powiały,
Sępy i kruki wygryzły mi oczy;
Czas wyżarł serce — cień mój nieuroczy.» —
Truchleją wszyscy i drżą ściany chatki,
A śmierć się w straszne zaśmiała zaklęcie:
Bruno się wydarł z objęć ojca, matki,
Z krzykiem radości padł w śmierci objęcie! —