Z rozwianym włosem przez gaje, łany,
Biegł młodzian, dziką rozpaczą gnany;
Pierś jego krwawa, odzienie zdarte,
W źrenicy wyschły łzy, ogniem zżarte.
Słońca skwar pali — on w niebo woła O
On tęsknie patrzy pomsty anioła:
O słońce! słońce! co palisz tak skwarnie!
Mam wroga strasznego — niech zgnie marnie —
O słońce spal go!
Z rozwianym włosem, rozpaczą gnany
Poleciał dalej przez gaje, łany, i t. d.
I księżyc wschodzi za drzew konary,
On okiem tęskni za widmem wiary,
Woła: księżycu! mam wroga strasznego
Wiedź go błędnikiem promyka twojego
Księży tu złoty!
I pognał dalej przez wzgórki, łany,
Młodzieniec szałem zwątpienia gnany, i t. d. —
I błyszczą gwiazdy, a on zawoła:
Ha! w chmurach jasne ukryjcie czoła!
Gwiazdy nadziei, strasznego mam wroga
Przeklęta, błędna, niech mu będzie droga!
W ciemności zgińcie!
I biegł i leciał przez łąki, łany
Jak pożar chyżo — jak zdrój wezbrany, i t. d.
Aż z gór zepchnięta ryknęła burza —
Padają dęby, i błyszczą wzgórza,
W błyskawic grzmotach, w chmur nocnej łunie
On leci, on woła: zabij go piorunie!
Bij w serce! bij!
I leciał dalej z burzą pognany,
Dziki jak burza przez drogi, łany, i t. d.