Strona:F. A. Ossendowski - Złoto czerwonych skał.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.




ZŁOTO CZERWONYCH SKAŁ
Napisał F. A. Ossendowski

Mróz tężał. W jego śmiertelnym uścisku pękała lodowa powierzchnia jeziorka, co leżało pod grubą pokrywą śnieżną, znacząc się ciemnym otokiem żałosnych trzcin i szuwarów.
Dokoła stała milcząca, nasępiona puszcza — straszliwa, podstępna zawsze „tajga“ syberyjska.
Świerki, koszlawe i pokraczne, opuściły szerokie łapy, obciążone wysokiemi czapami śniegu. Olchy, osiki i brzozy wyciągały ku niebu nagie gałęzie, okryte srebrzystą sadzią, skrzącą się na słońcu miljonami djamentów. Blade niebo, jakgdyby zamarznięte, nie wchłaniało słabych promieni światła, odrzucając je na biel ziemi — uśpionej lub umarłej.
W puszczy panowała cisza, przygnębiająca i beznadziejna.
Odczuwał ją człowiek, stojący nad wyrąbaną przeręblą i oglądający dopiero co wyciągnięty wieńcierz, w którym uwikłało się kilka dużych ryb.
Człowiek ten, o młodej twarzy i miękkim zaroście na chudych policzkach, zwracał niebiesko-szare oczy ku tajdze, a wtedy w źrenicach jego miotało się przerażenie i rozpacz.