Strona:F. A. Ossendowski - Złoto czerwonych skał.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.
2

Z niewysłowioną radością pochwytywał on najsłabszy dźwięk, zrzadka dobiegający z mateczników leśnych. Gdzieś daleko z suchym trzaskiem rozpękł się stary pień świerkowy, na kamień zmarznięty; z innej strony echo przyniosło urwany skrzek sójki. To i — wszystko. Poza tem — cisza bezbrzeżna, otchłanna i martwa.
Wydobywszy ryby i opuściwszy sieć pod lód, człowiek zaczął wchodzić na wysoki brzeg. Tam, wśród brzóz stała chatka, a raczej barłog, sklecony z okrąglaków i okryty nieheblowanemi szczapami. Niziutkie drzwi i jedyne okienko, zaklejone przetłuszczonym papierem, widniały od strony południowej.
Człowiek pchnął drzwi nogą i wszedł do półciemnej izdebki.
Mały, bury piesek, kosmaty i ponury, wstał na jego spotkanie i, przechyliwszy głowę nabok, strzygł śpiczastemi uszkami i z ciekawością przyglądał się zdobyczy.
Położywszy ryby na stole, człowiek ogarnął wzrokiem swoją siedzibę.
Znał ją dobrze, bo trzeci to już rok mieszkał na tem odludziu, w obcej ziemi, w nędznej norze, skazany na niechybną śmierć, która tylu innych porwała w swe zimne objęcia.
Tuż koło ogromnego, niezgrabnego pieca rosyjskiego, stała szeroka prycza z siennikiem, poduszką i czarnym kożuchem baranim. Na ścianie nad posłaniem wisiała skóra niedźwiedzia, a na niej obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, jakaś fotografja i strzelba.
Pod okienkiem mieścił się stół, a na nim — kilka książek polskich, blaszanki z prochem i przyrządy do wiązania sieci. Na przypiecku leżała siekiera, duży nóż; na półce stał kociołek, kilka garnków glinianych i trzy kubki blaszane.
Mieszkaniec chatki westchnął głośno.

Przypomniał sobie, że jeszcze w 1905 r. studjował