Strona:F. A. Ossendowski - Złoto czerwonych skał.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.
5

Gdy powrócił, zapadła już noc. Ratimow nie przyjeżdżał jednak.
— Czyżby miał mnie ominąć?! — mignęła Łoskiemu radosna myśl.
Pokrajawszy rybę na kawałki, wrzucił ją do kociołka, posolił i dodał jakichś suchych ziół, w lecie uzbieranych w puszczy.
Setnik nie przybywał.
Łoski wyszedł przed chatę i nadsłuchiwał.
Zaciekawiony jego niepokojem piesek wybiegł za nim i stanął obok, poruszając uszami i węsząc.
Stali tak dość długo, wpatrzeni w mrok i zasłuchani w ciszę.
Skądś zdaleka napłynęła jakaś jękliwa i drapieżna zarazem nuta, przeciągła i budząca mimowolną trwogę i zgrozę. Zdawało się, że ten przykry, drażniący dźwięk, zrodziwszy się gdzieś daleko, opadł ciężko nad puszczą, wypełniając jej mrok i zakradając się do najodleglejszych ostępów, gdzie noga ludzka nigdy nie postała, a gdzie zaglądać ośmielał się chyba tylko ryś centkowany — zuchwały i dziki duch leśny.
Wygnaniec znał ten dźwięk, słyszał go bowiem nieraz dobiegający z szuwarów i haszcz wiklinowych, w których ukryte były lęgi wilcze.
Tego jednak wieczora inaczej się wszystko odbywało. Na dalekie, zewne wycie starego zapewne basiora odzywać się zaczęły wilki z całej tajgi. Głosy ich zlały się w jeden straszliwy, złowieszczy chór zawodzeń, to zbliżający się, to znów niemal milknący woddali.

Nie umilknął jednak zupełnie, bo z nową siłą rozedrgał się i spotężniał poza niedużym borem sosnowym, gdzie przez piachy i porozrzucane tam i sam głazy granitowe biegła jedyna droga od wsi, odległej o 100 kilometrów, do małej osady rybackiej nad Obią, do której od chatki Łoskiego liczono conajmniej 80 kilometrów.