Strona:F. A. Ossendowski - Złoto czerwonych skał.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.
7

wyraźniejsze wycie i szczekanie wilków i jakgdyby pełne bólu kwilenie konia.
— Oby tylko zdążyć na czas, oby zdążyć, o Boże! — szeptał przez zaciśnięte zęby i pędził, co tchu starczyło.
Wreszcie tajga rzednąć zaczęła. Łoski wpadł w niską, gęstą porośl, hamującą bieg. Zrzuciwszy narty, przedzierał się przez haszcze i wysokie wydmy śnieżne.
Wypadł wkońcu na drogę, skąpaną w świetle księżyca w pełni.
Głosy wilcze dochodziły z prawej strony, spoza załomu drogi.
W kilka susów stanął na zakręcie i przyjrzał się, ukryty za małemi świerkami.
Teraz wszystko stało mu się jasne.
Na drodze czerniły się sanki, a na nich dwoje ludzi.
Zgraja wilków, zatrzymawszy konie zagryzła je i teraz, walcząc o miejsce, miotała się z wyciem i skowytem nad drgającemi jeszcze ciałami zwierząt, szarpiąc je i wyrywając im wnętrzności. Jeden wilczura, zapewne, ranny, siedział na zboczu drogi i wył przeraźliwie. Trzy inne, nie zwracając uwagi na krwawą ucztę swych towarzyszy, napadały na ludzi, skacząc na nich i odbiegając nagle, gdyż osaczeni bronili się kijami, wydając rozpaczliwe krzyki:
— Na pomoc! Na pomoc!
Zapomnieli, widać, że znaleźli się w najdzikszej, przez nikogo niezaludnionej tajdze i, że nikt ich nawoływań usłyszeć nie mógł.
Łoski nie namyślał się długo. Dał nura do gąszczu i chyłkiem jął się przedzierać obok drogi, zbliżając się do miejsca walki. Przystanął wreszcie i wytknął głowę ponad zarośle.
Od wilków dzieliła go odległość jakichś trzydziestu kroków.

Drapieżna zgraja była tak zajęta szarpaniem koni i napadem na ludzi, że nie zwęszyła go narazie.