Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

być cnotliwymi, nie czekając na nagrody, starajcie przynosić pożytek społeczeństwu, zamiast zamykać się w klasztorach na chleb gotowy. Ja także, ojcowie, potrafię pięknie mówić. A co tu u was na stole? — dodał, zbliżając się do nakrycia. — Stary portwein, widzę miodek znakomity... Nie bardzo to idzie w parze z wędzonemi rybkami... No, no! Nastawialiście też buteleczek — che — che — che! A któż tu wam tego wszystkiego dostarcza? Oczywiście, chłopi! — Biedny nasz lud przynosi wam grosz ostatni zapracowanemi, strudzonemi rękami, ostatni kawałek chleba, oderwany od ust rodzinie... wam wszystko znoszą, kosztem nawet potrzeb publicznych. Ciągniecie ostatnie soki z ludu!...
— To już całkiem nieprzyzwoicie z pańskiej strony — przerwał ojciec bibliotekarz. Ojciec Paisy zaś milczał upornie.
Mjusow rzucił się ku wyjściu, za nim Kałganow.
— No, żegnam was, ojcowie — mówił Fedor Pawłowicz — ja śpieszę za Mjusowem i nigdy tu już do was nie przyjdę, choćbyście mnie na kolanach błagali. Dałem wam tysiąc rubelków, to się do mnie mizdrzycie! Bądźcie spokojni, więcej nie dodam. Mamże wam jeszcze płacić za krzywdę moją, za upokorzenie moje? Dość mi już złego narobił ten wasz miły klasztorek! Gorzkie łzy wylewałem tu nieraz. Buntowaliście na mnie żonę moją, wyklinaliście mnie na posiedzeniach waszych, oczerniali po całej okolicy! Teraz inne czasy, wiek literatury, wiek kolei żelaznych i statków parowych. Nie dostaniecie już nic ode mnie,