Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

— Och! to prawda — westchnął braciszek.
— A widziałeś tam u nich czartów? — spytał nagle ojciec Ferapont.
— U kogo? — pytał nieśmiało braciszek.
— A u tych tam, z klasztoru. Rok już mija, jak byłem u przełożonego. Widziałem ich wtedy dużo, każdy ma swego czarcika. U jednego siedzi pod „rasą”, u drugiego w kieszeni, tylko rożki wyglądają. Mnie to się „zły” taki boi. Niejeden to i na szyi takie licho nosi, a nie widzi, a nie widzi...
— A wy widzicie? — dopytywał braciszek.
— Pewnie, że widzę, nawskroś widzę. Jakem wychodził od przełożonego, tom jednego we drzwiach zadławił. Został tam, pewno już i zgnił, a ci tam nic nie wiedzą. Tobie, jako przybyszowi z dalekich stron, prawdę objawiam.
— Straszne słowa wasze — mówił braciszek, uśmiechając się coraz bardziej. — A powiedzcie, wielki i błogosławiony ojcze, czy prawda, co o was sława niesie, że z duchami niebieskimi w spółce żyjecie, że nawiedzają was?
— A bywa, bywa, że zlatują.
— A w jakiejże postaci?
— W postaci ptaka.
— To pewnie duch święty w postaci gołębiej.
— To nie duch święty, to świętoduch. Taki pojawić się może w postaci każdego ptaka, raz przyleci jaskółką, to znowu szczygłem, albo zimorodkiem.