Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

w klasie skaleczył scyzorykiem, aż krew pociekła, trzeba go nabić.
— Za co? sami go draźnicie.
— A ot! on znowu kamieniem w was chce cisnąć, on pana zna i rzuca teraz nie w nas, a w pana. — No! dalej! my znów w niego. — I zaczęła się znów wymiana pocisków, tym razem bardzo szkodliwa dla dzieciaka, gdyż jeden z kamyków uderzył go mocno w piersi, chłopak zapłakał z bólu i uciekać zaczął w górę ulicy.
— Aha! stchórzył, zmyka! — wołali z tryumfem chłopcy.
— Pan jeszcze nie wie, jaki on podły, takiego mało zabić — zawołał z zapałem jeden z chłopaków, starszy od innych, który widocznie rej wodził.
— Cóż on takiego zrobił? Skarżył na was? — Malcy spojrzeli po sobie z uśmiechem.
— Pan idzie tą samą drogą, co on. — Proszę go tylko spytać, czy lubi miotełki? Niech pan spróbuje.
— Nie spytam go o to, bo widocznie wy go tem pytaniem draźnicie. — Ale pomówię z nim i dowiem się może, za co go tak nienawidzicie.
— I owszem, niech się pan spyta — zaśmieli się chłopcy.
Alosza poszedł swoją drogą, a chłopcy wołali za nim:
— Oho! on się pana nie przestraszy i dźgnie pana scyzorykiem, jak Krasotkina. — Alosza zbliżał się do chłopaka i ujrzał przed sobą blade, chude