Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Alosza z trudnością wydostał palec z pomiędzy ostrych ząbków rozjuszonego dzieciaka, krew popłynęła obficie. — Malec stał, nie ruszając się z miejsca.
— Widzisz, jakeś mnie mocno ukąsił, — przemówił Alosza, obwijając palec chustką, — a przecież ja ciebie nie znam i nic ci złego nie zrobiłem. A może zrobiłem co dawniej, tylko zapomniałem, bo przecieżbyś mi za darmo tak nie dokuczał.
Zamiast odpowiedzi, chłopak rozpłakał się na głos i uciekać zaczął ulicą, biegnąc jak najszybciej i wciąż głośno płacząc. Alosza postanowił sobie odszukać go koniecznie i dowiedzieć się coś bliższego, odłożył to jednak na później bo teraz śpieszyć musiał do pani Chachłakow.
Szybkim krokiem pośpieszył do pani Chachłakow, która mieszkała we własnym domu, pięknym, murowanym, jednym z najwspanialszych w mieście. Gdy wszedł, pani Chachłakow wybiegła sama na jego spotkanie.
— Czy dostał pan list, który pisałam do pana, donosząc o cudzie? — pytała z pośpiechem.
— Dostałem.
— A czy go pan wszystkim pokazał? Rozpowszechnił pan tę cudowną wiadomość? wszakże on matce syna powrócił.
— On umrze dzisiaj — odparł Alosza.
— Słyszałam, wiem — O Boże! czemuż nie mogę raz jeszcze z nim pomówić, ani go widzieć. Tak pragnę podzielić się z panem wszystkiem, co obecnie czuję — z panem, czy wogóle z kimkolwiek, chociaż nie, przedewszystkiem z panem.