— Ja przyszedłem..., t. j. on mnie przysłał — bąknął zmieszany Alosza.
— Więc to on pana przysyła? przeczułam to odrazu, teraz już wiem wszystko — zawołała Katarzyna z ogniem. — Poczekaj pan! poczekaj. Wpierw ja panu powiem, jak i dlaczego chciałam pana widzieć. Widzi pan, ja może wiem o tem wszystkiem znacznie więcej, niż pan, i nie wiadomości potrzebuję, a zupełnie czego innego. Chcę, aby mi pan powiedział szczerze, bez ogródek, zupełnie szczerze, choćby nawet brutalnie, choćby jaknajbrutalniej, własne swoje zdanie, a właściwie ostatnie wrażenie, jakie pan odniósł z widzenia się z nim. To będzie nawet lepiej, niż gdybym ja sama (której on już widzieć nie chce) rozmawiała z nim bezpośrednio. Czy rozumie pan teraz, czego od pana chcę? No, mów pan! proszę, z czem on tu pana przysyła. (Jak ja z góry wiedziałam, że on tu pana przyśle). No! mówże pan, mów!
— On polecił mi pokłonić się pani i kazał powiedzieć... że... już nigdy tu nie przyjdzie, i kazał pokłonić się.
— Pokłonić się? czy tak powiedział? tak się wyraził?
— Tak.
— A może tylko przypadkiem, bezwiednie użył tego wyrażenia, ot, jak się mówi pierwsze lepsze słowo.
— Nie, polecił mi wyraźnie, abym powiedział, że się pani kazał pokłonić, trzy razy mi to powtórzył i upominał bardzo, abym nie zapomniał.
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.